Gdy usłyszałam premiera Tuska sprzeciwiającego się opowieściom Korwina-Mikkego o kobietach

W ostatnich tygodniach kampanii do euro parlamentu moja matka witała mnie codziennie informacją, co było w telewizji, i że ona już nie może na to patrzeć ani tego słuchać, na co protekcjonalnie odpowiadałam, by zmieniła kanał (za co publicznie przepraszam). Gdy usłyszałam premiera Tuska, sprzeciwiającego się stanowczo opowieściom Korwina o kobietach, które czekają na zgwałcenie, pomyślałam, że w sumie fajnie jest, tworzą się w końcu demokratyczne standardy dyskursu, w którym nie ma miejsca na afirmację gwałtu. Gdy następnego chyba dnia usłyszałam europosła Migalskiego, który ze swego oburzenia wypowiedziami Korwina zrobił swego rodzaju hit kampanijny, mina mi już trochę zrzedła. Gdy w czwartkowy poranek usłyszałam na antenie publicznego radia samego Korwina-Mikke zrobiło mi się niedobrze – i było mi niedobrze przez resztę dnia.

Niedobrze mi się zrobiło od samego przekazu. Opowieści o tym, że Adolf Hitler nie wiedział o Zagładzie. Ale też dlatego, że usłyszałam to z radia, którego słucham. Mogę przestać słuchać, bo nie reaguje w żaden sposób na moje komunikaty, wysyłane między innymi na adres jego dyrektorki, że boli mnie i razi otwieranie go na treści homofobiczne, antyrównościowe i antysemickie. Mogę przestać słuchać, ale nadal muszę płacić abonament, bo to publiczne radio, z publiczna misją. Jak przestanę płacić, to zostanę przestępczynią, może mnie nachodzić komornik, nawet, jeśli wcześniej wydam oświadczenie, że przestaję płacić abonament w ramach obywatelskiego nieposłuszeństwa – i chyba w końcu tak zrobię. Czy przestanie mi być niedobrze?

Korwin-Mikke opowiadał między innymi, że Adolf Hitler – w konkretnym punkcie na mapie i w czasoprzestrzeni – nie wiedział o holocauście. Nie negował samej Zagłady, więc w sądzie by się obronił, wedle tego źródła, na które by się powołał, rzeczywiście można byłoby wysnuć, nawet nieprawdopodobny, wniosek, że Hitler nie wiedział. Wedle innego źródła, starożytnego zresztą, można wysnuć wniosek, że ziemia to skorupa gigantycznego żółwia, podtrzymywana przez cztery słonie. Za to drugie nie skazują, ale nikt tego jakoś w kampanii nie wykorzystuje. Za kłamstwo oświęcimskie Korwina w końcu by też nie skazali – bo nauczył się on, jak kłamać bezkarnie. Jemu podobni, którzy czasem wypowiadają się na mojej osi czasu, też się uczą, żeby nie pisać „pedalstwo” tylko „propaganda homoseksualizmu”.

Czemu służyć miała ta wypowiedź? Może jednak zakwestionowaniu holocaustu, tylko w „białych rękawiczkach”? Bo choć wypowiedzi nie wprost, to przecież każdy łapie, o co naprawdę chodzi. A może gloryfikacji Adolfa Hitlera, który nie był taki zły jak się go przedstawia? Na to chyba nie paragrafu, a osób, które przyklasną tej opinii znaleźć można w Polsce dużo. Niepokojąco dużo. No i wreszcie wypowiedź ta może być elementem zapowiadanej przez Korwina strategii rozwalenia Europarlamentu, a zaczyna od własnego podwórka. Może wreszcie świadczyć o jego szaleństwie, na które jest więcej dowodów niż w sprawie Brunona K. Żaden z tych powodów nie usprawiedliwia udostępniania na nie publicznej anteny. Nawet zeznania Brunona K. w sądzie zostały częściowo utajnione.

Niedobrze mi, bo dla mnie, wychowanej w PRL, wolne wybory i brak cenzury wciąż są obietnicą demokracji. Ale obietnicą skłamaną, niespełnioną, zdradzoną. Zamiast wolności słowa mamy demokratyczny teoretycznie mechanizm, który służy głównie niecenzurowanemu w żaden sposób promowaniu treści antydemokratycznych. To jest niezupełnie, niektóre stacje nie puściły jednak wyborczych klipów z hasłem ewidentnie homofobicznym. Ale moja lokalna publiczna puściła. Z jednej strony nawet tam, gdzie ustawa nakazuje dopuścić do głosu wszystkie komitety, ktoś czuwa. Z drugiej – tam, gdzie wypowiada się Korwin-Mikke, i mu podobni, nie nakazuje tego żadna ustawa, a nie zabrania dziennikarska etyka. W publicznych mediach publiczna misja pozwala udzielać anteny wypowiedziom skrajnie antydemokratycznym, bez żadnego usprawiedliwienia, komentarza – i dlatego jest mi wciąż niedobrze. Zwłaszcza, że te same media nie garną się do prezentowania drugiej strony medalu.

Radiowa „Trójka” to kultowa stacja z dość elitarną publicznością. Pracują tam kultowi dziennikarze i panuje klimat przyjazny dla kultury. Audycje skrzą się dowcipem, czytelnym niekiedy wyłącznie dla wtajemniczonych. Obecność na antenie pochwały dla Adolfa Hitlera i polityka afirmującego gwałty na kobietach jest czymś więcej niż niemiłym zgrzytem. Dlaczego ci tak mądrzy na pozór dziennikarze zapraszają takich właśnie rozmówców? Początkowo, gdy wyjątkowo absurdalną wypowiedź Krzysztofa Bosaka skwitował Wojciech Mann, miałam złudzenie, że to taki żart był. Ale skrajnie prawicowi politycy posługujący się mową nienawiści nie są zapraszani do pasma kabaretowego, ale do audycji publicystycznej, więc musi chodzić o coś innego.

To była moja druga kampania. Weszłam w to, by móc powiedzieć na antenie : „równość kobiet i mężczyzn, prawo kobiet do wyboru, związki partnerskie”. Owszem, lokalne publiczne radio i telewizja zobowiązane są te słowa wyemitować w przydzielonym komitetom wyborczym czasie antenowym. Ale już nikt ani nic nie nakazuje im zapraszać mnie ani mnie podobnych do politycznych debat.

Dużym nakładem pracy zarejestrowaliśmy – komitet wyborczy Zielonych – naszą listę. Byliśmy wydawało się równoprawnymi graczami w wyborczej grze – nie, wróć, wcale nie. Nie zaproszono nas na główne debaty, nie było nas w sondażach, pominął nas Latarnik Wyborczy i zignorowała większość przedwyborczej publicystyki. A przecież mieliśmy takie medialne hity: gender, związki partnerskie… Które jednak przegrywają z żartami o holocauście.

A gościem ostatniego Salonu Politycznego „trójki” przed ciszą wyborczą był polityk Ruchu Narodowego.

Alimenty nie istnieją, komornik działa tylko w jedną stronę, a 1 maja mamy Święto

Pierwszego maja z hukiem obchodziliśmy nasze dziesięciolecie w Unii. Media już od kilku dni pękały od propagandy sukcesu, entuzjazmu i opowieści o tym, jak nam się pięknie wszystkim zrobiło. Tego samego dnia około miliona osób obchodziło inną rocznicę – dziesiątą rocznicę likwidacji funduszu alimentacyjnego. Naszego głosu nie było słychać, tak jak nie było go słychać wtedy.

Dla około 470 tysięcy rodzin 1 maja 2004 roku oznaczał koniec wypłacania alimentów przez Fundusz Alimentacyjny ZUS – było to więc około miliona samotnych rodziców, głównie matek i ich dzieci. Dzieci te mają dziś lat kilkanaście, część jest już dorosła. Obok tego pierwszomajowego miliona, który dziesięć lat temu raczej nie wiwatował, milczymy o kolejnych setkach tysięcy, którym tego dnia było już i tak wszystko jedno – świadczenia z funduszu straciły wcześniej lub nigdy ich nie uzyskały. Bo zanim zlikwidowano Fundusz, najpierw ograniczono jego zasięg do spełniających minimalne kryterium dochodowe, które udokumentować jest szalenie trudno.

Samotne matki nie stworzyły wtedy ruchu Oburzonych, bo musiały zadbać o pieniądze na przeżycie następnego miesiąca z okrojonym budżetem domowym, i następnego, i kolejnych. Powstał jednak, mimo trudności, ruch na rzecz przywrócenia Funduszu, nazywany niekiedy ruchem alimenciar. Alimenciara nie wszystkim odpowiada, przewrotne odwrócenie stereotypu pani X., matki trojga dzieci, zawodowej wyłudzaczki zasiłków nie było nam niezbędne. Niezbędne były nam pieniądze dla naszych dzieci; uważałyśmy, że ich ojcowie powinni spłacać swe zobowiązania podjęte w momencie ich poczęcia. A skoro oni tego nie robią, uważałyśmy, że system prawny gwarantujący naszym dzieciom prawo do alimentacji, powinien ich do tego zmobilizować. A w międzyczasie zadbać o kredytowanie niesolidnych dłużników właśnie przez Fundusz. Sądy rodzinne rzeczywiście orzekały, że ojcowie mają zobowiązania, potwierdzając to wyrokiem wydanym w imieniu naszej Rzeczpospolitej. 

A my i nasze dzieci odkrywałyśmy, że taki papierek z orłem bez korony i pieczęcią klauzuli natychmiastowej wykonalności, których uzyskanie zajęło nam miesiące, jeśli nie lata, jest bezwartościowym świstkiem. W rynkowej Polsce, wchodzącej właśnie do Unii, czyli towarzystwa demokratycznych państw prawa, dłużnik alimentacyjny stawał się świętą krową, a komornicy woleli ścigać niesolidnych kupujących na raty, niespłacających rachunków telefonicznych i emerytki.

Jeszcze przed owym pierwszym maja kombinowałam, jak tu przeżyć bez alimentów z Funduszu. W jednym roku mając dwa etaty spełniałam jeszcze kryterium dochodowe, w następnym już nie. Dwa etaty to żadna rozkosz, nie tylko dla matki samodzielnie utrzymującej dziecko, ale zrezygnować z jednego z nich w styczniu i przeżycie następnych 12 miesięcy, by zmieścić się po roku pod progiem, było niewykonalne – nawet jeśli nie płaciłabym przez rok czynszu, musiałam płacić za prąd, gaz, a także dentystę i leki dla dziecka, a także bilety tramwajowe i masę innych niezbędnych do przeżycia rzeczy, na które z jednej nauczycielskiej pensji nijak dwu osobom nie wystarczało. No cóż, jak widać, jakoś przeżyłam i ja, i moje dziecko, bez tych kilkuset złotych. 

Dziesięć lat później – już w Unii – poznałam Martę. Też kombinowała, jakby tu zmieścić się w kryterium dochodowym, mimo że miała tylko jedną pracę, i przekraczała ową magiczną linię o kilkadziesiąt złotych w skali roku. Minęło parę lat, Marta i jej syn jakoś żyją, bez tych kilkuset złotych miesięcznie. To jest przepraszam, po kilku latach dostawania co miesiąc zero złotych Marta z synem dostaje stówkę. Nie dostaje za to ani grosza Anna, z której synem bawiła się kiedyś moja córka i która ma już trójkę dzieci. No i zero alimentów, ale syn już dorósł i się usamodzielnił, więc problem dotyczy tylko dwójki. Gdy opowiadała, jak to będzie, kiedy wreszcie dostanie alimenty, o które się starała od miesięcy, ostudziłam jej entuzjazm brutalnie, mówiąc „zapomnij, alimenty nie istnieją”. Było to niemiłe doświadczenie, ale pomogło jej się przygotować do odkrycia, że to ja miałam rację.

Następnym naszym odkryciem było, że komornik owszem działa, ale tylko w jedną stronę. Do mnie przyszedł gdzieś w 2006, likwidowany Fundusz trzeba było rozliczyć, okazało się, że dostałam o jedną wypłatę za dużo. Oddać trzeba było jakoś 160 procent, wraz z kosztami i odsetkami i jak co miesiąc nie miałam nadwyżki kilkuset złotych. Grzecznie poprosiłam o odsiedzenie, tak jak w przypadku mandatu, co się okazało niemożliwe. Koleżanka miała mniej grzecznie – księgowa wparowała do niej na zajęcia ze studentami, wywołała na korytarz, żeby nie robić jej wstydu, ale i tak wstyd był. Tak, to my wychowujemy same dzieci, to ich ojcowie nie płacą ani grosza na ich utrzymanie, ale komornik puka do NAS. Bo mamy meldunek i etat. To wystarczy.

Wejście do Unii czy reaktywacja funduszu alimentacyjnego niczego nie zmieniły. Do Marty też zapukał komornik. Ojciec jej dziecka nie płacił wprawdzie zasądzonych alimentów, ale udało mu się nie tylko uzyskać obniżenie zasądzonej kwoty, ale i wyrok uprawniający go do zwrotu – przez Martę, z jej budżetu domowego, z którego utrzymuje ich wspólnego syna – pieniędzy z podziału niegdyś wspólnego majątku. Tak, w państwie prawa, choć facet przez lat dziesięć nie zapłacił ani złotówki alimentów, to nie pozbawia go prawa do roszczenia majątkowego. Przecież syn nie żyje w niedostatku, jak wiadomo, matka zęby w ścianę wbije, a dziecku da. Komornik, który przez lata nie mógł zdobyć ani złotówki dla syna, pokombinował, pokombinował i znalazł złotówki dla ojca. Wprawdzie Marta ma umowę o prace i nie można zająć jej całej wypłaty, ale ma też samochód – i ten komornik zajął, mimo że jego wartość przekraczała skromną kwotę, jakiej domagał się ojciec. Budżet Marty zmniejszył się o koszty biletów tramwajowych. Czy ojciec pieniędzy uzyskanych od komornika z zajęcia samochodu spłacił zaległe alimenty? Nie, bo jest bezdomny i bez środków do życia. A poza tym to był inny komornik.

Anna alimentów też nie zobaczy. Bo komornik nie potrafi ich ściągnąć. Ale za to do końca życia spłacać będzie mężowski dług z czasów, gdy stanowili wspólnotę majątkową, bo takie jest prawo. A poza tym ściąga go inny komornik.

Iza, Marta, Anna i nasze dzieci to ułamek bezimiennych ofiar powszechnego społecznego przyzwolenia na zwalenie całości odpowiedzialności na tę, która urodziła. Która niestety jakoś wyznacza logikę sądów i komorników. Gdy opowiadamy nasze historie najpierw nikt nam nie wierzy. Gdy pokazujemy, jak Marta, segregatory pism do wszelkich instytucji ich rzeczników słyszymy – jak Marta – że nie znamy się na prawie, mamy złych prawników i w ogóle to nasz wybór był, bo to zły mężczyzna był, a przecież nie oddamy dziecka do domu dziecka? Gdy organizujemy na lokalnym Kongresie Kobietę sesję pod tytułem „chłopaki nie płacą” ktoś, w dobrej wierze zapewne, zaprasza do wywiadu o tym, kto za kogo płaci (lub nie) w restauracji czy w klubie.

Czy w pierwszomajową rocznicę czy kiedy indziej – nie usłyszycie naszego głosu. Wtedy, 10 lat temu, trochę pochylił się nam nad nami PiS, a Samoobrona podstawiła autokar. Wczoraj w „Wysokich Obcasach” Agnieszka Graff pisze, że „przegapiłyśmy macierzyństwo”. Albo że to feminizm przegapił macierzyństwo? No cóż, my zostałyśmy podwójnie przegapione, wraz z naszym macierzyństwem, i codzienną walką nie o podział obowiązków domowych, ale o przekonanie naszych dzieci, że nie są gorsze od innych. Nie walkę o bułkę na śniadanie, nie o pieniądze na zieloną szkołę, nie o to byśmy też znalazły czas na udział w przedszkolnym popisie czy rozdaniu świadectw. I myślę, że myśmy, mimo odchowania tych naszych dzieci, tę walkę przegrały.