Boicie się co będzie, gdy przyjdą uchodźcy? Bo ja – tak, coraz bardziej. Na myśl o tym, co spotka innych niż większość obywateli tego kraju, robi mi się zimno. Nie dlatego, że wiem, co spotyka ciemnoskórych, skośnookich czy studentki w chustach.
Dlatego, że wiem, co spotyka nie-do-końca prawdziwych Polaków, i nie zawsze do tego katolików. Dlatego, że moja matka, pytana o akcent, zawsze odpowiadała wyuczoną kwestią „ja z Wrocławia” i dziś nie znajdziecie w jej mowie śladu akcentu. Nawet jeśli ja, drugie pokolenie repatriantów, z dumą, a nie z lękiem, usłyszałam na egzaminie na studia: „Skąd pani jest?” bo używałam jakichś nietypowych związków frazeologicznych. Bo czuję się ja, drugie pokolenie, u siebie, i nawet podobno obnoszę się z tym, że być może noszę żydowskie nazwisko – a może nie. Mimo to, robi mi się zimno, gdy studenci śpiewają „Auschwitz, Birkenau, sialalala”. I nie odważę się zapytać mówiącego z lekkim akcentem listonosza, skąd jest bo a nuż jest, tak jak moja matka, pierwszym pokoleniem, słyszącym to pytanie na każdym kroku.
Robi mi się zimno, gdy studentka pyta mnie, czy jestem wierząca. Nie dlatego, że boję się odpowiedzieć. Dla niej Polacy dzielą się na wierzących i niewierzących, ale już nie na: wierzących katolików, ewangelików, prawosławnych, buddystów oraz nielicznych niewierzących. A nie-Polacy nie mają prawa znaleźć się na jej horyzoncie, i w tej samej sali wykładowej, być może również nie.
Od lat przebijam się równościową opowieścią o płci i seksualności. Gdy mówię na zajęciach, że przecież nie wszyscy w tej sali reprezentujemy hetero-większość, nikt się już nie oburza, a przecież kilkanaście lat temu takie stwierdzenie wywoływało co najmniej szmer. Gdy mówię, że pewnie obecni tu, różnie definiują swą męskość, kobiecość lub płeć po prostu, nikt nie protestuje. Gdybym powiedziała, że nie wszyscy tu obecni jesteśmy Prawdziwymi Polakami… ale nie mówię, bo robi mi się zimno.
Koncepcja jednoetnicznej Polski, lekko przedwojenna, uzyskała zielone światło w PRL, i choć obaliliśmy podobno komunę i zbudowaliśmy nowy świat, nikt nie próbował pod nią podłożyć ładunku wybuchowego, w końcu nie był to Lenin w Poroninie. Po 1989 roku do ów wizji jedynego Polaka dołożyliśmy Polaka – katolika, który przecież nieniepokojony siedział gdzieś w kącie, nie tylko w końcówce PRL. Poszliśmy tą samą drogą, co byli Jugosłowianie, odbudowujący swoje życie w granicach zakreślonych przez jeden język, jeden naród i jedną religię. Ein Volk.
Mamy teraz mniejszość niemiecką w sejmie i napisy po kaszubsku na Kaszubach, czyli wieloetniczność, ale oczywiście dziadek Kaszuba musiał być w Wehrmachcie, a dziadek mój… już się boję myśleć gdzie, i na wszelki wypadek nie mówię, skąd jesteśmy. Żaden obciach, ani trauma, ale dla mojej mamy film „Sami swoi”, ten o Kargulu i Pawlaku, przyszedł o dwadzieścia lat za późno. A ci, co ich przesiedlili w ramach akcji „Wisła”, w ogóle swojego filmu nie mają. A ci, co mają swoje niby filmy, też się nie wychylają.
I tak po cichu my, bez akcentu czy skośnych oczu, nie wychylający się, stoimy i świecimy oczami podczas kolejnego marszu przeciwko uchodźcom, a obok nas stoją ci o nieco ciemniejszej skórze, nieco innym wykroju oczu, choć ich dzieci zgubią obcy akcent, tego nie zgubią. Współczujemy im bardziej bo w jednym malutkim promilku dzielimy ich obcość? A może przez ten mały promilek nie-do-końca polskości dzielimy ich strach? I tym bardziej razem boimy się, co spotka tych, jeszcze-bardziej-innych jak już tu trafią?
Iza Desperak
Korekta: Zofia Wierzcholska