„Zioną ogniem, plują jadem…”* czyli o przyrodzeniu żubra i o tym, jak zostałam marksistką

W zeszłym tygodniu podpisałam ze trzy protesty i dwa listy albo na odwrót. Protestowałam przeciwko cenzurze religijnych fanatyków, opowiedziałam się za ukaraniem Chazana i przeciwko odstrzałowi łosi, ponadto wzięłam nie tylko wirtualny udział w akcji w obronie pracownic Aelii. Żadna z tych aktywności nie spotkała się z większą uwagą znajomych, poza kilkoma zdawkowymi lajkami i jednym niezbyt emocjonalnym komentarzem. Nie podpisałam się ani pod listem przeciwko wystawieniu opery, ani przeciwko jej przeciwnikom, nie zabrałam też głosu w dyskusji, czy było to słuszne czy wprost przeciwnie. Mimo to zostałam opryskana jadem, który kierowany w Katarzynę Bratkowską, oblał wszystkich, którzy się do plucia jadem nie chcieli przyłączyć. Plucie jadem z trudem mi przychodzi, niech moją bronią i tarczą będzie życiowe doświadczenie, bogatsze o te parę lat od młodszych nieco uczestników i uczestniczek tego spektaklu i przeczytane książki, bo lat pięćdziesiątych nie dane mi było jednak przeżyć.

Dawno, dawno temu Andrzej Krzywicki i Karol Modzelewski oraz paru ich kolegów zorganizowało zetempowską akcję wykazywania się rewolucyjną czujnością, której ofiarami padła ich koleżanka, Jola Knippel i jej koleżanka, Barbara Kłosowicz – ta ostatnia za narysowanie przyrodzenia żubra w zeszycie do biologii. Historię tę wspominają przynajmniej cztery osoby z czterech różnych punktów widzenia: po upływie dziesięcioleci ówcześni chłopcy żałują, ale bagatelizują, ówczesna ofiara jeszcze jako sześćdziesięcioletnia kobieta wspominała to ze zgrozą, a koleżanka ofiary, ta od żubrzego przyrodzenia, wyszła za mąż za jednego z uczestników nagonki. 

Urodziłam się o parę lat za późno nie tylko na ZMP, ale nawet nie zdążyłam na  karnawał Solidarności i przegapiłam najważniejsze studenckie formacyjne wydarzenie: strajki. Nie spóźniłam się jednak na ówczesną solidarność w obliczu wspólnego wroga, którego rewolucyjna czujność kazała niektórym szukać we własnych szeregach. (I to zwolennicy i zwolenniczki owej czujności zwyciężyli, a ja muszę dziś wypełniać upokarzające oświadczenia lustracyjne.) Nie mam za sobą żadnej traumy z owego okresu, ale na skutek owej rewolucyjnej czujności zostałam obwołana marksistką w czasach, gdy była to obelga. Podczas strajku w 1988 roku odmówiłam poparcia jednego z postulatów, który ni mniej ni więcej żądał zniesienia nauczania socjologii. Jako że obywało się to na socjologii właśnie, wydawało mi się to trochę bez sensu i nie omieszkałam o tym poinformować. Mojej logiki nie podzielili moi ówcześni koledzy, którzy wykluczyli mnie z grona ludzi stojących po jedynie słusznej stronie. Po latach ja rozumiem trochę ich zaślepienie, oni nie interesują się moimi racjami i możemy napić się razem wódki. Ja zaś korzystam z owoców mego ‘oportunizmu’ – żyję z nauczania socjologii.

Brzmi znajomo? No cóż, hipoteza „kolesie kontra kobiety” narzuca się sama. W zeszłym tygodniu to była nagonka na Bratkowską, a nie na operę, bo to jej nazwisko wraz z inwektywami wykwitło na profilach moich znajomych. Kobietę nazwać idiotką wydaje się wręcz zbiorowym obowiązkiem fejsbukowiczów/czek, którzy/e przyłączają się radośnie do seksistowskich kampanii nienawiści, niegodnych rzekomych zwolenników/czek równości zarówno gdy godzą w Katarzynę Bratkowską, jak i w posłankę Pawłowicz. Bo walczymy razem z seksizmem, nieprawdaż? A może tylko zwalczamy innych oskarżając ich, a to o seksizm, a to o łamanie praw człowieka, a tak naprawdę chodzi nam o coś innego? Ale o co właściwie? Mężczyznę, partnera życiowego i współpomysłodawcę opery, idiotą jakoś trudniej im nazwać i nikt nie odbiera mu prawa głosu i rozumu. Kobietę dużo łatwiej zdyskredytować, i nawet jeśli robią to inne kobiety, to nadal jest to seksizm. Irena Krzywicka, matka Andrzeja, stanęła po stronie syna i jego kolegów.

Na moim fejsbuku można też było niedawno przeczytać o bezdomnej Romce, matce dwojga chorych dzieci i apel o podpowiedź, jak objąć je pomocą medyczną. Czujni rewolucjoniści przegapili. Ale za to z łosiami się udało.

gwiazdka *oczywiście odsyła do rozwinięcia trawestacji cytatu tych, co znają źródło.

Co robi Rzecznik Praw Dziecka i czyje interesy reprezentuje?

Co robi Rzecznik Praw Dziecka i czyje interesy reprezentuje? Odpowiedź na to pytanie wcale nie jest tak oczywista. W majowym numerze tygodnika „Polityka”, wydanym około Dnia Matki, znajdziemy na przykład reklamę społeczną będącą częścią kampanii społecznej prowadzonej przez RPO właśnie. Na plakacie znajduje się dość smutna dziewczynka i tekst: „Ranisz mnie / kiedy szydzisz z mojego taty / niszczysz mnie / kiedy każesz wybierać”. Nie jestem pewna, do kogo jest skierowana ta kampania, matek czy też sędziów rodzinnych. Potem usłyszałam radiową wersję tej kampanii, towarzyszącą radiosłuchaczom/kom także w okolicach Dnia Ojca. Dziecięcy głos skarży się tu na oboje rodziców, raniących dziecko atakami na ojca lub matkę. Nie zmienia to jednak wydźwięku kampanii, w której to prawa ojców są zaakcentowane.

Szydzenie z taty kojarzy się ze skłóconą rozwodzącą się parą, ale z reguły to nie rodzice każą dzieciom wybierać, tylko podejmują decyzje. Czy sądy pytają starsze dzieci, czy wolą zostać z mamą czy tatą? Zdaje się, że czasem proszą biegłych o opinię, z kim dziecko jest bardziej związane, ale czy ktokolwiek pozwala im wybierać rodzica, z którym mają zamieszkać? 

Kampania subtelnie krytykuje model, w którym po rozwodzie dziecko trafia pod dach i opiekę jednego z rodziców, jednak za jego obowiązywanie odpowiadają sądy właśnie. Teoretycznie system prawny stwarza możliwość współdzielenia opieki nad dziećmi po rozstaniu rodziców, ale jakoś mało tego rodzaju orzeczeń zapada. Czy winni są tu rodzice, którzy po prostu nie chcą mieć ze sobą nic wspólnego, nawet wspólnych dzieci, czy sędziowie i sędziny, kierujący/e się dobrem dziecka, czy wybór tradycyjnych rozwiązań przez wszystkie strony – trudno powiedzieć. Z kampanii wysnuć można wniosek, że to ojcowie są jeśli nie częściej ofiarami, to równie często. Taką wizję rzeczywistości kreuje ruch na rzecz praw ojców, przekonując, że większość ojców jest dyskryminowana przez rzekomo feministycznie nastawione sędziny, przyznające opiekę nad dziećmi matkom. Po pierwsze, to że kobiety orzekają częściej w sądach rodzinnych nie czyni ich ani feministkami, ani popleczniczkami kobiet. Wprost przeciwnie, sądy rodzinne są najczęściej matecznikiem najbardziej tradycyjnych poglądów na rodzinę i role kobiet i mężczyzn. To kierując się ich konserwatywną wizją sądy podejmują takie właśnie decyzje. Po drugie, ojców pragnących współdzielić opiekę nad dzieckiem jest dużo mniej niż tych, którym odpowiada takie rozwiązanie. Natomiast spór o prawo do dziecka bywa często kolejną odsłoną walki między rozstającymi się małżonkami. Gdy mowa o prawach matek, także o prawie do alimentacji, w opinii publicznej natychmiast odzywa się głos o dyskryminacji ojców, który każe traktować na równi prawa matek i ojców. Głos ten reprezentuje przekonanie, że mężczyźni są w podobnie trudnej sytuacji i są tak samo narażeni na dyskrymancję jako rodzice jak kobiety, i zapomina, że skala ilościowa dyskryminacji ojców i matek jest nieporównywalna. Kampania RPD zapewne przyczyni się przekonania, że mężczyźni są równie narażeni na dyskryminacje, a może nawet bardziej. Formą dyskryminacji jest tu nieprzypadkowo „szydzenie”, coś, co w o wiele większym stopniu ranić ma mężczyzn niż kobiety, bo obok psychologicznej krzywdy zagraża ich pozycji. I tradycyjnej roli ojca, i tradycyjnie definiowanej męskości.

To nie przypadek, nie wyjątek, ale raczej reguła. Kolejni zajmujący stanowisko Rzecznika Praw Dziecka stoją na straży tradycyjnych wartości i tradycyjnych rodzin. Czyli patriarchalnych – opartych na władzy ojca – wartości i patriarchalnych rodzin. Nie tylko nie reprezentują oni  interesów dzieci wychowywanych przez rodziców tej samej płci. Swą ochronę roztaczają wyłącznie nad dziećmi wychowywanymi w tradycyjnie zdefiniowanej rodzinie składającej się z kobiety i mężczyzny. Gdy rodzina składa się z samej kobiety – ochrona ta nie obowiązuje.

Tak dzieje się, gdy do RPD zgłaszają się dzieci lub ich matki, prosząc o pomoc, gdy ojciec nie płaci alimentów. Gdy biuro Rzecznika Praw Obywatelskich prezentowało dziewięć lat temu raport krakowskiego Centrum Praw Kobiet o egzekucji alimentów i jej nieskuteczności, na sali zabrakło zarówno gospodarza tego spotkania, jak i zaproszonego Rzecznika Praw Dziecka. Gospodarz miał coś ważniejszego do zrobienia w tym czasie i szybko opuścił zebranych, Rzecznik Praw Dziecka również, usprawiedliwiając się, że musi w tym samym czasie wziąć udział w innym ważnym wydarzeniu, czyli otwarciu wystawy „Papież i dzieci”. Choć zajmujący to stanowisko zmieniają się, gest ten wydaje się symbolicznie definiować zakres działań kolejnych rzeczników.

Rzecznik nie interesuje się też prawami dzieci, mających oboje rodziców, gdy te osiągają ustawową dorosłość, i stają dziedzicami zaciągniętych przez niekiedy oboje rodziców długów. Niestety, tymi dorosłymi dziećmi nie interesuje się też Rzecznik Praw Obywatelskich. Obaj odpisują osiemnastolatkom, lub trochę starszym, że odziedziczenie długu po rodzicach wynika ze stanu prawnego obowiązującego w RP i tak musi być. Nie wypowiadają się o sprawiedliwości lub niesprawiedliwości owego systemu, opowiadając się jednak milcząco za ideą sprawiedliwości, w której to dzieci dziedziczą grzechy rodziców. Na tradycyjne starotestamentowe rozumienie sprawiedliwości nakładają neoliberalną etykę, w której każdy jest kowalem własnego losu, a dzieci, które urodziły się mniej przedsiębiorczym rodzicom miały pecha i nie należy im się żadna sprawiedliwość. Bronią tym samy struktury społecznej, w której każdy zajmuje miejsce, które mu przypadło, jako systemu tradycyjnych nierówności. Ujęcie się za rodzicami, z których szydzenie bez wątpienia rani dzieci, jest dużo łatwiejsze, niż za samymi dziećmi. W końcówce społecznego spotu słyszymy, że około 50 procent interwencji RPD dotyczy podobnych sytuacji, gdy dzieci stają się ofiarą wokółrozwodowych walk rodziców. Być może ustawowy zakaz rozwodów ułatwiłby mu pracę i pozwolił używać środków, którymi dysponuje, by chronić same dzieci przed przemocą dorosłych, przemocą seksualną, dziedziczeniem biedy lub wykluczeniem z dostępu do usług medycznych? A może w ich imieniu upomnieć się o egzekucję alimentów i zwolnienie dzieci z rodzicielskich długów? 

Po Korwinie – Chazan

Nie bawił mnie Korwin od poniedziałku do piątku we wszystkich mediach. Nie bawili mnie błyskotliwi zapraszający go do swojego programu – bo stawały się one jego programami. Zabłysnąć przy Korwinie oświeceniowym światopoglądem wydawało się proste. Ale to on dostał te 7%, i jego zwolennicy. Ludzie, do których trafia pochwała bicia dzieci i kobiet, pochwała gwałcenia, i jeszcze pochwała Adolfa Hitlera. Zobaczyli, że można, oficjalnie, w telewizji, i jeszcze się wygrywa. Więc oni też zagrali. I wygrali.

Festiwal Chazana we wszystkich mediach, znów od poniedziałku, powtarza ten bolesny i nieśmieszny schemat. Być może na początku chodziło to, by go ośmieszyć i zdyskredytować. Ale przy okazji zabłysnąć swą nowoczesnością na tle ciemnogrodu? By znaleźć się po drugiej stronie Chazana wystarczyło już być przeciwko rodzeniu dzieci przez 11-letnie dzieci, ale być może już za rodzeniem przez dzieci 15-letnie. Być przeciwko rodzeniu płodu skazanego na śmierć po opuszczeniu macicy i bezmózgiego, ale już nie przeciwko donoszeniu i urodzeniu płodu obarczonego mniejszą wadą. Ach, i oczywiście nie ma w tym niby anty-Chazanowym dyskursie oświeconym miejsca na słowo „płód”. Mowa jest przecież o dziecku w brzuchu. Następnym razem anty-Chazanowcy będą mówić o dzieciątku pod sercem.

Następnym razem, bo będzie następny raz. Pół roku temu było o dzieciach z zespołem Downa, pamiętacie? Teraz jest o sumieniu. Za pół roku będzie o gwałcie, bo to nie powód by zabić dziecko, tyle ludzi fajnych jest z gwałtu, mówiła pewna kandydatka, która chciała prześcignąć Korwina w wyniku wyborczym, a kobiety lubią być gwałcone, mówi Korwin i jego wyborcy, a jak się żonę przywoła do porządku, to taki seks jest dla obu stron satysfakcjonujący i idziemy do urn, i oddajemy głos na tego pana i jego program. Za rok , może dwa, będą na pewno znów obchody rocznicy śmierci pewnej kobiety, która wprawdzie wybrała śmierć, czego Kościół nasz jedyny nie akceptuje, ale w tym wypadku to jest życie za śmierć, oddając swe użycie uratowała życie dziecka, którego nie miała szansy zobaczyć. Więc każda Polka powinna pójść w jej ślady zakrzykną kolejni Chazanowie. Korwinowie, Jurkowie, Bosakowie… Za rok my zamieścimy i podpiszemy parę petycji, udamy się na protest pod sejmem i będzie cool. Obronimy kompromis aborcyjny.

Po tych petycjach i protestach, gdy palce spuchnięte nad klawiaturą, otrąbiamy zwycięstwo: nie posunęli się dalej!. Nadal można – hurra! i jak się ma szczęście w nieszczęściu – legalnie usunąć ciążę z gwałtu, gdy ma się lat 11, a nawet, gdy ma się lat więcej nie musieć donosić uszkodzonego płodu i pozwolić mu umrzeć zanim zamieni się w dziecko. I radośnie świętować będziemy święty kompromis aborcyjny, który po raz kolejny uda się nam razem, ramię w ramię, obronić.

O prawie do wyboru dla kobiet bez względu na wiek i przyczynę nie ma w tym świecie mowy. Aborcja na życzenie istnieje tylko jako figura retoryczna, którą posługują się przeciwnicy wyboru i wrogowie kobiet. O tym, że zakaz aborcji to cecha państw totalitarnych – cicho sza!

W demokratycznym sosie daliśmy Korwin-Mikkemu 7% głosów. W tym samym duchu odbywa się od 25 lat inny niemający nic wspólnego z demokratyzacją proces. Korwin twierdzi, że kobietom nie jest potrzebne prawo głosu. To prawda, kobietom w Polsce odebrano prawo decydowania o sobie, o własnym życiu. I co? I nic, proszę państwa się nie stało. Słońce nie spadło na ziemię, szarańcza nie zaczęła pustoszyć naszych plonów, nikt nie dokonał samospalenia, proces demokratyzacji wchodzi w kolejną fazę, w której niezgoda na urodzenie dziecka z gwałtu przez 11latkę jest jedyną formą niezgody na to, co się wokół nas dzieje. 

Gdy usłyszałam premiera Tuska sprzeciwiającego się opowieściom Korwina-Mikkego o kobietach

W ostatnich tygodniach kampanii do euro parlamentu moja matka witała mnie codziennie informacją, co było w telewizji, i że ona już nie może na to patrzeć ani tego słuchać, na co protekcjonalnie odpowiadałam, by zmieniła kanał (za co publicznie przepraszam). Gdy usłyszałam premiera Tuska, sprzeciwiającego się stanowczo opowieściom Korwina o kobietach, które czekają na zgwałcenie, pomyślałam, że w sumie fajnie jest, tworzą się w końcu demokratyczne standardy dyskursu, w którym nie ma miejsca na afirmację gwałtu. Gdy następnego chyba dnia usłyszałam europosła Migalskiego, który ze swego oburzenia wypowiedziami Korwina zrobił swego rodzaju hit kampanijny, mina mi już trochę zrzedła. Gdy w czwartkowy poranek usłyszałam na antenie publicznego radia samego Korwina-Mikke zrobiło mi się niedobrze – i było mi niedobrze przez resztę dnia.

Niedobrze mi się zrobiło od samego przekazu. Opowieści o tym, że Adolf Hitler nie wiedział o Zagładzie. Ale też dlatego, że usłyszałam to z radia, którego słucham. Mogę przestać słuchać, bo nie reaguje w żaden sposób na moje komunikaty, wysyłane między innymi na adres jego dyrektorki, że boli mnie i razi otwieranie go na treści homofobiczne, antyrównościowe i antysemickie. Mogę przestać słuchać, ale nadal muszę płacić abonament, bo to publiczne radio, z publiczna misją. Jak przestanę płacić, to zostanę przestępczynią, może mnie nachodzić komornik, nawet, jeśli wcześniej wydam oświadczenie, że przestaję płacić abonament w ramach obywatelskiego nieposłuszeństwa – i chyba w końcu tak zrobię. Czy przestanie mi być niedobrze?

Korwin-Mikke opowiadał między innymi, że Adolf Hitler – w konkretnym punkcie na mapie i w czasoprzestrzeni – nie wiedział o holocauście. Nie negował samej Zagłady, więc w sądzie by się obronił, wedle tego źródła, na które by się powołał, rzeczywiście można byłoby wysnuć, nawet nieprawdopodobny, wniosek, że Hitler nie wiedział. Wedle innego źródła, starożytnego zresztą, można wysnuć wniosek, że ziemia to skorupa gigantycznego żółwia, podtrzymywana przez cztery słonie. Za to drugie nie skazują, ale nikt tego jakoś w kampanii nie wykorzystuje. Za kłamstwo oświęcimskie Korwina w końcu by też nie skazali – bo nauczył się on, jak kłamać bezkarnie. Jemu podobni, którzy czasem wypowiadają się na mojej osi czasu, też się uczą, żeby nie pisać „pedalstwo” tylko „propaganda homoseksualizmu”.

Czemu służyć miała ta wypowiedź? Może jednak zakwestionowaniu holocaustu, tylko w „białych rękawiczkach”? Bo choć wypowiedzi nie wprost, to przecież każdy łapie, o co naprawdę chodzi. A może gloryfikacji Adolfa Hitlera, który nie był taki zły jak się go przedstawia? Na to chyba nie paragrafu, a osób, które przyklasną tej opinii znaleźć można w Polsce dużo. Niepokojąco dużo. No i wreszcie wypowiedź ta może być elementem zapowiadanej przez Korwina strategii rozwalenia Europarlamentu, a zaczyna od własnego podwórka. Może wreszcie świadczyć o jego szaleństwie, na które jest więcej dowodów niż w sprawie Brunona K. Żaden z tych powodów nie usprawiedliwia udostępniania na nie publicznej anteny. Nawet zeznania Brunona K. w sądzie zostały częściowo utajnione.

Niedobrze mi, bo dla mnie, wychowanej w PRL, wolne wybory i brak cenzury wciąż są obietnicą demokracji. Ale obietnicą skłamaną, niespełnioną, zdradzoną. Zamiast wolności słowa mamy demokratyczny teoretycznie mechanizm, który służy głównie niecenzurowanemu w żaden sposób promowaniu treści antydemokratycznych. To jest niezupełnie, niektóre stacje nie puściły jednak wyborczych klipów z hasłem ewidentnie homofobicznym. Ale moja lokalna publiczna puściła. Z jednej strony nawet tam, gdzie ustawa nakazuje dopuścić do głosu wszystkie komitety, ktoś czuwa. Z drugiej – tam, gdzie wypowiada się Korwin-Mikke, i mu podobni, nie nakazuje tego żadna ustawa, a nie zabrania dziennikarska etyka. W publicznych mediach publiczna misja pozwala udzielać anteny wypowiedziom skrajnie antydemokratycznym, bez żadnego usprawiedliwienia, komentarza – i dlatego jest mi wciąż niedobrze. Zwłaszcza, że te same media nie garną się do prezentowania drugiej strony medalu.

Radiowa „Trójka” to kultowa stacja z dość elitarną publicznością. Pracują tam kultowi dziennikarze i panuje klimat przyjazny dla kultury. Audycje skrzą się dowcipem, czytelnym niekiedy wyłącznie dla wtajemniczonych. Obecność na antenie pochwały dla Adolfa Hitlera i polityka afirmującego gwałty na kobietach jest czymś więcej niż niemiłym zgrzytem. Dlaczego ci tak mądrzy na pozór dziennikarze zapraszają takich właśnie rozmówców? Początkowo, gdy wyjątkowo absurdalną wypowiedź Krzysztofa Bosaka skwitował Wojciech Mann, miałam złudzenie, że to taki żart był. Ale skrajnie prawicowi politycy posługujący się mową nienawiści nie są zapraszani do pasma kabaretowego, ale do audycji publicystycznej, więc musi chodzić o coś innego.

To była moja druga kampania. Weszłam w to, by móc powiedzieć na antenie : „równość kobiet i mężczyzn, prawo kobiet do wyboru, związki partnerskie”. Owszem, lokalne publiczne radio i telewizja zobowiązane są te słowa wyemitować w przydzielonym komitetom wyborczym czasie antenowym. Ale już nikt ani nic nie nakazuje im zapraszać mnie ani mnie podobnych do politycznych debat.

Dużym nakładem pracy zarejestrowaliśmy – komitet wyborczy Zielonych – naszą listę. Byliśmy wydawało się równoprawnymi graczami w wyborczej grze – nie, wróć, wcale nie. Nie zaproszono nas na główne debaty, nie było nas w sondażach, pominął nas Latarnik Wyborczy i zignorowała większość przedwyborczej publicystyki. A przecież mieliśmy takie medialne hity: gender, związki partnerskie… Które jednak przegrywają z żartami o holocauście.

A gościem ostatniego Salonu Politycznego „trójki” przed ciszą wyborczą był polityk Ruchu Narodowego.

Alimenty nie istnieją, komornik działa tylko w jedną stronę, a 1 maja mamy Święto

Pierwszego maja z hukiem obchodziliśmy nasze dziesięciolecie w Unii. Media już od kilku dni pękały od propagandy sukcesu, entuzjazmu i opowieści o tym, jak nam się pięknie wszystkim zrobiło. Tego samego dnia około miliona osób obchodziło inną rocznicę – dziesiątą rocznicę likwidacji funduszu alimentacyjnego. Naszego głosu nie było słychać, tak jak nie było go słychać wtedy.

Dla około 470 tysięcy rodzin 1 maja 2004 roku oznaczał koniec wypłacania alimentów przez Fundusz Alimentacyjny ZUS – było to więc około miliona samotnych rodziców, głównie matek i ich dzieci. Dzieci te mają dziś lat kilkanaście, część jest już dorosła. Obok tego pierwszomajowego miliona, który dziesięć lat temu raczej nie wiwatował, milczymy o kolejnych setkach tysięcy, którym tego dnia było już i tak wszystko jedno – świadczenia z funduszu straciły wcześniej lub nigdy ich nie uzyskały. Bo zanim zlikwidowano Fundusz, najpierw ograniczono jego zasięg do spełniających minimalne kryterium dochodowe, które udokumentować jest szalenie trudno.

Samotne matki nie stworzyły wtedy ruchu Oburzonych, bo musiały zadbać o pieniądze na przeżycie następnego miesiąca z okrojonym budżetem domowym, i następnego, i kolejnych. Powstał jednak, mimo trudności, ruch na rzecz przywrócenia Funduszu, nazywany niekiedy ruchem alimenciar. Alimenciara nie wszystkim odpowiada, przewrotne odwrócenie stereotypu pani X., matki trojga dzieci, zawodowej wyłudzaczki zasiłków nie było nam niezbędne. Niezbędne były nam pieniądze dla naszych dzieci; uważałyśmy, że ich ojcowie powinni spłacać swe zobowiązania podjęte w momencie ich poczęcia. A skoro oni tego nie robią, uważałyśmy, że system prawny gwarantujący naszym dzieciom prawo do alimentacji, powinien ich do tego zmobilizować. A w międzyczasie zadbać o kredytowanie niesolidnych dłużników właśnie przez Fundusz. Sądy rodzinne rzeczywiście orzekały, że ojcowie mają zobowiązania, potwierdzając to wyrokiem wydanym w imieniu naszej Rzeczpospolitej. 

A my i nasze dzieci odkrywałyśmy, że taki papierek z orłem bez korony i pieczęcią klauzuli natychmiastowej wykonalności, których uzyskanie zajęło nam miesiące, jeśli nie lata, jest bezwartościowym świstkiem. W rynkowej Polsce, wchodzącej właśnie do Unii, czyli towarzystwa demokratycznych państw prawa, dłużnik alimentacyjny stawał się świętą krową, a komornicy woleli ścigać niesolidnych kupujących na raty, niespłacających rachunków telefonicznych i emerytki.

Jeszcze przed owym pierwszym maja kombinowałam, jak tu przeżyć bez alimentów z Funduszu. W jednym roku mając dwa etaty spełniałam jeszcze kryterium dochodowe, w następnym już nie. Dwa etaty to żadna rozkosz, nie tylko dla matki samodzielnie utrzymującej dziecko, ale zrezygnować z jednego z nich w styczniu i przeżycie następnych 12 miesięcy, by zmieścić się po roku pod progiem, było niewykonalne – nawet jeśli nie płaciłabym przez rok czynszu, musiałam płacić za prąd, gaz, a także dentystę i leki dla dziecka, a także bilety tramwajowe i masę innych niezbędnych do przeżycia rzeczy, na które z jednej nauczycielskiej pensji nijak dwu osobom nie wystarczało. No cóż, jak widać, jakoś przeżyłam i ja, i moje dziecko, bez tych kilkuset złotych. 

Dziesięć lat później – już w Unii – poznałam Martę. Też kombinowała, jakby tu zmieścić się w kryterium dochodowym, mimo że miała tylko jedną pracę, i przekraczała ową magiczną linię o kilkadziesiąt złotych w skali roku. Minęło parę lat, Marta i jej syn jakoś żyją, bez tych kilkuset złotych miesięcznie. To jest przepraszam, po kilku latach dostawania co miesiąc zero złotych Marta z synem dostaje stówkę. Nie dostaje za to ani grosza Anna, z której synem bawiła się kiedyś moja córka i która ma już trójkę dzieci. No i zero alimentów, ale syn już dorósł i się usamodzielnił, więc problem dotyczy tylko dwójki. Gdy opowiadała, jak to będzie, kiedy wreszcie dostanie alimenty, o które się starała od miesięcy, ostudziłam jej entuzjazm brutalnie, mówiąc „zapomnij, alimenty nie istnieją”. Było to niemiłe doświadczenie, ale pomogło jej się przygotować do odkrycia, że to ja miałam rację.

Następnym naszym odkryciem było, że komornik owszem działa, ale tylko w jedną stronę. Do mnie przyszedł gdzieś w 2006, likwidowany Fundusz trzeba było rozliczyć, okazało się, że dostałam o jedną wypłatę za dużo. Oddać trzeba było jakoś 160 procent, wraz z kosztami i odsetkami i jak co miesiąc nie miałam nadwyżki kilkuset złotych. Grzecznie poprosiłam o odsiedzenie, tak jak w przypadku mandatu, co się okazało niemożliwe. Koleżanka miała mniej grzecznie – księgowa wparowała do niej na zajęcia ze studentami, wywołała na korytarz, żeby nie robić jej wstydu, ale i tak wstyd był. Tak, to my wychowujemy same dzieci, to ich ojcowie nie płacą ani grosza na ich utrzymanie, ale komornik puka do NAS. Bo mamy meldunek i etat. To wystarczy.

Wejście do Unii czy reaktywacja funduszu alimentacyjnego niczego nie zmieniły. Do Marty też zapukał komornik. Ojciec jej dziecka nie płacił wprawdzie zasądzonych alimentów, ale udało mu się nie tylko uzyskać obniżenie zasądzonej kwoty, ale i wyrok uprawniający go do zwrotu – przez Martę, z jej budżetu domowego, z którego utrzymuje ich wspólnego syna – pieniędzy z podziału niegdyś wspólnego majątku. Tak, w państwie prawa, choć facet przez lat dziesięć nie zapłacił ani złotówki alimentów, to nie pozbawia go prawa do roszczenia majątkowego. Przecież syn nie żyje w niedostatku, jak wiadomo, matka zęby w ścianę wbije, a dziecku da. Komornik, który przez lata nie mógł zdobyć ani złotówki dla syna, pokombinował, pokombinował i znalazł złotówki dla ojca. Wprawdzie Marta ma umowę o prace i nie można zająć jej całej wypłaty, ale ma też samochód – i ten komornik zajął, mimo że jego wartość przekraczała skromną kwotę, jakiej domagał się ojciec. Budżet Marty zmniejszył się o koszty biletów tramwajowych. Czy ojciec pieniędzy uzyskanych od komornika z zajęcia samochodu spłacił zaległe alimenty? Nie, bo jest bezdomny i bez środków do życia. A poza tym to był inny komornik.

Anna alimentów też nie zobaczy. Bo komornik nie potrafi ich ściągnąć. Ale za to do końca życia spłacać będzie mężowski dług z czasów, gdy stanowili wspólnotę majątkową, bo takie jest prawo. A poza tym ściąga go inny komornik.

Iza, Marta, Anna i nasze dzieci to ułamek bezimiennych ofiar powszechnego społecznego przyzwolenia na zwalenie całości odpowiedzialności na tę, która urodziła. Która niestety jakoś wyznacza logikę sądów i komorników. Gdy opowiadamy nasze historie najpierw nikt nam nie wierzy. Gdy pokazujemy, jak Marta, segregatory pism do wszelkich instytucji ich rzeczników słyszymy – jak Marta – że nie znamy się na prawie, mamy złych prawników i w ogóle to nasz wybór był, bo to zły mężczyzna był, a przecież nie oddamy dziecka do domu dziecka? Gdy organizujemy na lokalnym Kongresie Kobietę sesję pod tytułem „chłopaki nie płacą” ktoś, w dobrej wierze zapewne, zaprasza do wywiadu o tym, kto za kogo płaci (lub nie) w restauracji czy w klubie.

Czy w pierwszomajową rocznicę czy kiedy indziej – nie usłyszycie naszego głosu. Wtedy, 10 lat temu, trochę pochylił się nam nad nami PiS, a Samoobrona podstawiła autokar. Wczoraj w „Wysokich Obcasach” Agnieszka Graff pisze, że „przegapiłyśmy macierzyństwo”. Albo że to feminizm przegapił macierzyństwo? No cóż, my zostałyśmy podwójnie przegapione, wraz z naszym macierzyństwem, i codzienną walką nie o podział obowiązków domowych, ale o przekonanie naszych dzieci, że nie są gorsze od innych. Nie walkę o bułkę na śniadanie, nie o pieniądze na zieloną szkołę, nie o to byśmy też znalazły czas na udział w przedszkolnym popisie czy rozdaniu świadectw. I myślę, że myśmy, mimo odchowania tych naszych dzieci, tę walkę przegrały.