Siostra Bernadetta i grzech

Rok po ujawnieniu tragedii dzieci w ośrodku prowadzonym przez siostry boromeuszki media wracają do tej sprawy (np. Justyna Kopińska „Grzech śmiertelny. Czy Bóg wybaczy innym siostrom?”, Duży Format z 9 kwietnia , Edyta Gietka „Wychowanka”, tygodnik Polityka nr 13 z 25 marca). Siostra Bernadetta została ukarana, do ośrodka wkroczyły kompetentne czynniki, kolejnym dzieciom nie grozi już los wychowanków i wychowanek, które dziś opowiadają o tym, co je spotkało.

cross_texture_vampstock_by_vampstock-d6e7r7j

Gdyby nie zeznania morderców kilkuletniego chłopca i wielokrotnego gwałciciela, którzy byli wychowankami sióstr, ośrodek w Zabrzu działałby nadal bez przeszkód. Miejsce, w którym pozbawionym opieki rodziców i państwa dzieciom siostry miały zapewnić nie tylko opiekę, ale także wychowanie. Podkreśla się dziś, że nie miały do tego żadnych kwalifikacji, i nikt, żadna z instytucji, która powinna kontrolować ośrodek, tego nie wymagała. Zakładano, że zakonnice z natury mają kwalifikacje do zaopiekowania się dziećmi, raz, jako kobiety, i dwa, jako osoby, które poświęciły swe życie duchowej służbie.

Okazało się, że zgromadzenie zakonne wyposaża swe członkinie w inną wspólną cechę: odrazę do seksualności, będącej dla nich synonimem grzechu. Z opowieści zarówno byłych wychowanków, jak i samych sióstr wynika, że dzieci były postrzegane jako podwójnie naznaczone grzechem: raz, jako owoce grzesznych związków ich rodziców, i po raz kolejny jako przejawiające znamiona dziecięcej seksualności. Seksualność ta była już wystarczającym usprawiedliwieniem dla „karania” dzieci, i to ją obok rzekomej krnąbrności miało wyeliminować znęcanie się nad dziećmi. Seksualność, o której same siostry niewiele wiedzą, i którą utożsamiają z grzechem, przed którym miały schronić się w klasztorze.

To trochę inny strona tego samego medalu, co celibat księży i pedofilia w kościele. Nie, siostry nie molestowały ani nie gwałciły, ale stworzyły system, w którym dzieci, nad którymi się znęcały, znęcały się nad innymi dziećmi właśnie poprzez napastowanie seksualne. Jak mówi „Dużemu Formatowi” Leszek Gajosz, policjant, który prowadził interwencję w ośrodku, dzieci gwałciły się niemal codziennie. „Wychowanka”, bohaterka reportażu Edyty Gietki zastanawia się, czy jej młodszy brat zdołał uniknąć zgwałcenia.

To, co dzieci przeżyły w ośrodku, okaleczyło je głęboko, i z części z nich uczyniło maszynki do reprodukcji przemocy. Niektórzy sugerują, że same siostry były ofiarami swoistej „fali” w czasie formacji zakonnej, i przekazały ją dzieciom, a te przekazały ją kolejnym ofiarom. Niektórzy – jak wspomniana Marta – wierzą, że poradzą sobie z tym i wyrosną na porządnych ludzi. Szukając wyjaśnienia tak potwornego zjawiska szukamy jakiegoś wyjątku od reguły, splotu okoliczności, wyjątkowego sadyzmu jednej czy drugiej siostry. Zapominamy o czynniku, który obecny jest niestety w większości działań kościoła, zwłaszcza w treściach „wychowawczych”.

Stosunek do ludzkiej seksualności, nacechowany paniczną odrazą i potępieniem, który grał ogromną rolę w motywacjach sióstr, nie jest jednak cechą szczególną zgromadzenia boromeuszek, i spotykają się z nim nie tylko ich wychowankowie. To, co w ośrodku w Zabrzu przybrało tragiczną postać, cechuje bowiem różne religijne systemy wychowania, w tym katolicki. Wprawdzie współczesna nauka Kościoła powoli odchodzi od wczesnośredniowiecznego stosunku do ludzkiej seksualności, nie znajduje to odzwierciedlenia w poznawczym horyzoncie szkolnej katechezy. Nie, nie bójcie się, nikt wam dziecka na lekcji religii w szkole nie zgwałci. Ale dorastanie dziecka, które jest przecież dorastaniem do seksualności, może zostać gwałtownie zaburzone przez to, czego dowie się na katechezie. Nie chodzi o treści programowe – tych nikt nie kontroluje, a poza tym niewiele odbiegają od tych z lekcji wychowania do życia w rodzinie.

Współczując więc wychowankom siostry Bernadetty i życząc im, by doszli do siebie, pomyślmy o ich tragedii w kontekście toczącej się dyskusji o wyprowadzeniu lekcji religii ze szkół.

Iza Desperak

Katolicy za podziemiem. Aborcyjnym

Amerykanie mają organizację „Catholics for Choice”, czyli katoliczek i katolików popierających prawo kobiet do wyboru, w tym do przerwania ciąży. My w Polsce mamy tajną organizację katolików wspierających aborcyjne podziemie. To farmaceuci oraz radni sejmiku województwa podkarpackiego.

Farmaceuci, wbrew instrukcjom z ministerstwa, nie chcą sprzedawać antykoncepcji awaryjnej. Nie, nie twierdzą, że EllaOne ma działanie poronne, ani nie powołują się na klauzulę sumienia. Bo z racji wykształcenia wiedzą, że nie działa ona poronnie. Sprzeciwiają się zaś jej dystrybucji w aptekach, bo może nieść nieznane zagrożenia w postaci nieprzewidywalnych skutków ubocznych. Nie przeszkadza im sprzedaż w tych samych aptekach środków bez recepty: paracetamolu, aviomarinu czy syropów na kaszel, których działania niepożądane mogą być o wiele poważniejsze.  Nie mają także problemu ze sprzedażą w aptekach środków niebędących lekami, których szkodliwość może być większa niż wspomnianego paracetamolu.

Radni województwa podkarpackiego też pewnie wiedzą, że nie jest to pigułka poronna. I ostatecznie nie protestują przeciwko sprzedaży prezerwatyw na terenie ich województwa (jeszcze nie!). Ale postanowili stanąć na czele krucjaty przeciwko legalnej już w Polsce antykoncepcji awaryjnej, do której chyżo dołączają inne regiony kraju.

Jedni i drudzy usiłują zablokować dostęp kobiet do pigułki, która ochroni je przed niepożądaną ciążą. Dlaczego? No cóż, albo sprzeciwiają się w ten sposób prawu kobiety do decydowania o swojej rozrodczości, albo wspierają podziemie aborcyjne. Gdyby rzeczywiście chcieli zmusić kobiety do rodzenia, musieliby uniemożliwić sprzedaż wszystkich środków antykoncepcyjnych z prezerwatywami włącznie oraz zakazać wszelkich form edukacji seksualnej. Takie przepisy wprowadzono niegdyś w USA, ale nikt jakoś nie domaga się ich wprowadzenia w Polsce. Czyli farmaceutom i radnym nie chodzi bynajmniej o życie – i nawet nie o zmuszenie kobiet do rodzenia.

Wobec tego rozpatrzmy hipotezę numer dwa. Radni i farmaceuci robią to, by chronić podziemie aborcyjne (hipoteza ta jest obiecująca!) Ograniczenie dostępu do antykoncepcji awaryjnej zwiększa liczbę niechcianych ciąż i potencjalnie liczbę zabiegów przerwania ciąży. Tak, większość z nich odbędzie się podziemiu. Tak, w województwie podkarpackim w publicznych placówkach rzadko przerywa się ciąże nawet wtedy, gdy prawo na to zezwala. W Łodzi, gdzie w wyjątkowych, określonych przez prawo sytuacjach ciążę przerwać się da, cena nibypodziemnego zabiegu (w tym samym szpitalu, który nie może wykonać zabiegu oficjalnie) sięgała kilka lat temu 9 tysięcy złotych.  Brak jest porównywalnych danych co do województwa podkarpackiego, ale obawiam się, ze może być – z powodu mniejszej liczby szpitali –  drożej i bardziej traumatycznie dla kobiety. Protest radnych wojewódzkich przeciwko sprzedaży antykoncepcji awaryjnej chroniłby więc interesy podziemia aborcyjnego, a nie wartości rzekomego „życia poczętego”, którym karmią nas od ponad dwudziestolecia przeciwnicy prawa wyboru.

A jak jakaś kobieta zajdzie w ciążę i nie będzie jej stać na zabieg w podziemiu? No cóż, to tylko skutki uboczne. Mniej istotne dla oponentów niż skutki uboczne zabiegu w podziemiu, nieporównywalne do skutków ubocznych tej groźnej pigułki zmniejszającej ryzyko niechcianej ciąży, zalecanej wyłącznie wtedy, gdy zawiodą inne środki antykoncepcyjne, gdy pęknie prezerwatywa, gdy zapomni się o regularnej pigułce, gdy nie stosujemy antykoncepcji, bo nie planujemy seksu, i wreszcie gdy seks odbywa się bez naszej zgody. Tylko ten ostatni argument wystarczyłby do przekonania nieprzekonanych do pigułki – ale nie rzeczników podziemia aborcyjnego. Bo ono żywi się pękniętą prezerwatywą lub jej brakiem, niechęcią do pigułki, grzesznością poronnej rzekomo spirali i wymuszonym seksem.

Iza Desperak

Rób to w domu po kryjomu, czyli o zmienianiu pampersów, nie tylko w restauracji

Nie chcę gloryfikować PRLu: ówczesne żłobki były totalitarne, śpioszki z anilany się elektryzowały, kaftaniki z bistoru drapały, a pieluch tetrowych nie było nawet na kartki. Jak sobie przypomnę nasze zabawy, robi mi się zimno – pozbawieni właściwej opieki błąkaliśmy się po wykopach i wspinaliśmy na rusztowania. Moja córka cierpnie, gdy przypomni sobie swoje zabawy i wyobrazi sobie, że jej syn mógłby znaleźć się kiedyś w podobnym niebezpieczeństwie. Jednak wraz z PRLem pogrzebaliśmy zdaje się przekonanie, że dzieci mają prawo znajdować się w przestrzeni publicznej. Dziś mają znajdować się w specjalnie dla nich przeznaczonych enklawach, kawiarenkach przyjaznych rodzicom z dziećmi, wyposażonych w przewijaki i zabawki dla najmłodszych. Rodzice nie powinni jednak epatować swym rodzicielstwem w ogólnodostępnych przestrzeniach, i nie chodzi wcale o kupę w pampersie.

Dzieci nie powinno być w restauracji, operze ani miejscu pracy rodziców, nawet gdy już nie robią w pieluchy. Bo dzieci i ryby głosu nie mają i niech tak zostanie. Rodzice, którzy chcą się wyrwać do miasta, niech wynajmą opiekunkę. Nie stać ich? Jak kogoś nie stać na opiekunkę, to nie stać go na dzieci, i niech sam sobie z tym radzi. Niedawna i wciąż trwająca dyskusja zapoczątkowana historią dymiącego pampersa dowodzi, że liberalizm plus redefinicja polskiej rodziny z rodzicielstwa zrobiła prawdziwy hardkor.

Teresa Kapela wspominała niedawno na łamach Wysokich Obcasów płatne urlopy wychowawcze. Dziś nikt o nie zawalczy, bo po pierwsze matka ma być z dzieckiem, a po drugie dziecko ma być w domu, a po trzecie: jak was nie stać opiekunkę, to kto kazał wam robić dziecko? Przeciwnikami polityki rodzinnej nie są wyłącznie twardogłowi konserwatyści, ale także „nowi mieszczanie” żądający spokoju w restauracji – i w operze.

Co ja tak o tej operze uparcie? No cóż, moi fejsbukowi znajomi rozumieją, że dziecko czasem trzeba przewinąć i jak nie ma przewijaka, to trudno. Ale jednocześnie absolutnie sprzeciwiają się zabieraniu kilkuletniego, korzystającego już z toalety dziecka do opery. Dlaczego? No właśnie.

Poszłam kiedyś do opery z koleżanką i jej kilkulatkiem. Opera była wspaniała i jakimś cudem było nas stać na jakieś zniżkowe bilety. Nie myślałyśmy o tym, by dodatkowo wynająć opiekunkę, bo nie mieściło się to w naszym ówczesnym wzorcu wydatków. Nie pomyślałyśmy o tym także dlatego, że chciałyśmy podzielić się z dzieckiem przeżyciem kulturalnym, włączyć je do naszego dorosłego świata. My przeżywałyśmy, dziecko mniej. Huśtało się w fotelu, czołgało w przejściu. Publiczność zniosła to jakoś, jednak na przerwie podszedł do nas kolega by wyrazić swoje oburzenie. On zostawił dzieci w domu z żoną i udał się do świątyni sztuki, a tu nasze dziecko mu spektakl zakłóciło. No cóż, żadna z nas nie miała żony, z którą mogłybyśmy zostawić dziecko.

Parę lat temu byłam na wykładzie Marcie Shore w łódzkiej świetlicy Krytyki Politycznej. Autorka „Kawioru i popiołów” przybyła na tę imprezę z małym dzieckiem. Ktoś się nim zajmował, ale w końcu zaczęło płakać, matka wzięła je na ręce i tak dokończyła wykładu, z mikrofonem i dzieckiem na ręku. Byłam też na lokalnym Kongresie Kobiet, na który jedna z panelistek, Aleksandra Sołtysiak-Łuczak, przybyła z dwulatkiem, i zanim nadeszła kolej na jej wystąpienie, poświęciła dużo energii, by dziecko uśpić. Trzymała je na kolanach podczas panelu. Niby nic takiego, ale powiedzcie mi, czy często spotykacie się z obecnością dzieci w sferze publicznej?

Nie chodzi o to, że one będą kiedyś płacić na wasze emerytury i opiekę geriatryczną. Nie chodzi nawet o to, że tylko znikomą część rodziców stać na opiekunkę i modną kawiarenkę przyjazną rodzicom i ich dzieciom – choć to strasznie ważne. Chodzi model wychowania, w którym dziecko się nie liczy.

Urodziłam dziecko na studiach, jak wiele kobiet z mojego pokolenia. Nie było przewijaków, nie było pokojów dla matki z dzieckiem, nie było papieru w toalecie, a wykładowcy czasem dawali nam odczuć, że to nie dla nas miejsce. Dziś w toalecie ma moim starym wydziale jest papier, mydło i suszarka do rąk, w wyremontowanym budynku znajduje się specjalny pokój dla rodziców z dziećmi, jestem pewna, że wyposażony w przewijak, tylko studenckich rodziców nie ma tam zbyt wielu. Ciekawe, dlaczego. 

Iza Desperak

Kobieta do bicia. O przemocy, związkach i demokracji

Posłanka Pawłowicz tak nas wkurzyła, spożywając w sejmie sałatkę, że musimy dać temu wyraz. Nie lubimy tej baby przecie. Klikamy kolejne memy, niespecjalnie przejmując się, że niektóre komentarze są wyraźnie seksistowskie. Tak mamy, Pawłowicz nas obraża, my obrażamy ją. 

Ceasar Salad

Niektórych obraża publiczne jedzenie. Jednak w sejmie i – szerzej – w polityce dzieje się parę rzeczy nieco bardziej doniosłych, i jakoś nam w tym zbiorowym oburzeniu umknęły. Mnie na przykład oburzyła wypowiedź pewnego posła, zrzucającego odpowiedzialność za blokowanie konwencji antyprzemocowej na samych wyborców, i wyborczynie, niezbyt uparcie dopominających się jej ratyfikacji od posłów.

Fajnie dowalić posłance za jedzenie podczas obrad sejmu. Jakoś mniej liczą się ci, co nie jedzą. Chyba nie bardzo wiemy, co tam robią, no chyba że odburkną coś posłance. A oni tam siedzą i naciskają przyciski, proszę państwa. I decydują, że nie będzie w tym kraju poparcia dla konwencji przeciwko przemocy wobec kobiet. I że nie będziemy rozmawiać o związkach partnerskich. Ile memów z nazwiskami posłów blokujących oba tematy w sejmie polubiliście i polubiłyście na fejsbuku? 

Parę lat temu „zgrzewaliśmy” się z Renaty Beger, co to lubi seks jak koń owies. Albo nie lubiliśmy zbiorowo Elżbiety Radziszewskiej, zwanej pogardliwie Radzią. Jeszcze przedtem żenowała nas Elżbieta Kruk w stanie po spożyciu. Albo bohaterki filmu „Zawód posłanka”. Co mają wspólnego te panie? Ano to, że są paniami.

Panowie mają więcej klasy. Spożywają nie sałatki na sali obrad, ale porządne treściwie posiłki gdzie indziej. Nie wpadają na obrady nieświeżo po wczorajszych imieninach, a jeśli nawet im się to zdarza, to kamera i tak zarejestruje pijaną koleżankę. Pijany poseł? A co to za temat dla mediów, norma, panie.

Nawet jak im się wymknie grube słowo, to dowiemy się o tym z nielegalnego podsłuchu, a nie ze  stenogramu sejmowego. Nawet jak ich żony rozrabiały nieco w samolocie tanich linii, oni są nieposzlakowani. Nadużyli publicznych funduszy? Spoko, już oddają. Gdzie totalne potępienie ze strony żądnych krwi internautów? No cóż, wszyscy przewalamy jakieś delegacje, diety czy kilometrówki, gdyby nie te żony by im się upiekło. No i facetowi coś się od życia należy. Pijące wniesiony alkohol w Ryanairze żony polityków, spożywająca sałatkę posłanka Pawłowicz czy mówiąca otwarcie o seksie Renata Beger to kobiety, które można i trzeba ośmieszyć. Z facetów możemy się co najwyżej pośmiać.

A sejm miele jak mielił, ustawę za ustawę, tylko nie to, co byście chcieli i chciały. Linkując kolejne zabawne cytaty z Pawłowicz zapominamy, że mieliśmy sprawdzić, co z realizacją obietnic wyborczych, i czy wreszcie zajęli się tym, co ważne dla nas. No jasne, że nie zajmą się przemocą wobec kobiet czy związkami osób jednej płci, bo mają co innego do roboty. Na przykład rytualne utarczki z Pawłowicz.

Poseł Pawłowicz jest dla nich cenna. Uosabia w sobie całe zło PiSu, konserwatystów i moherów. W zestawieniu z jej talentem retorycznym bledną osiągnięcia PO – a raczej ich milczenie w kluczowych dla wyborców sprawach. Złą Pawłowicz trzeba pogrążyć by uratować wszechświat – niesie się Internetami. W sejmie zaś bez zmian: nie ma mowy nie tylko o zniesieniu zakazu aborcji, ale nawet o zniesieniu obowiązku meldunkowego. Nie udało się przez lat kilkanaście przegłosować równego statusu kobiet i mężczyzn, i pewnie jeszcze paru innych ważkich rzeczy – no to lu, w Pawłowicz. A co, nie można? 

Zdaje się, że ubocznym skutkiem walki o parytety, kwoty czy po prostu zwiększenie udziału kobiet w polityce są takie Pawłowicz, Beger, Kruk, i inne, które służą ośmieszaniu kobiet w roli polityczek. Powinny dostać medal od kolegów, a nie baty od wyborców. Pełnią gigantyczną rolę już nie chłopców, i już nie dziewczynek nawet, ale kobiet do bicia. No bo kobiecie to łatwo przywalić, taki sport narodowy.

Iza Desperak 

Anielska Barbie i dmuchane lale (płci obojga), czyli świąteczny szał zakupów

Przejdę od razu do rzeczy i zdradzę wam, co robiłam lalkom, gdy byłam mała. Otóż dorabiałam im coś, co moim zdaniem powinno TAM być. Jako dziewczynka nie miałam z tym większego problemu, wystarczyło zgrabne nacięcie. Przy odrobinie pomysłowości moje lalki robiły siusiu. Moja ówczesna wiedza nie podpowiadała mi innych zastosowań tego, o czym wtedy nie wiedziałam, że nazywa się „genitalia. Nie robiłam tego jakoś w ukryciu, ale to, że nikt z dorosłych nie skomentował mej innowacji, też było swoistym komentarzem.

IMG_9702

Zauważyłyście_liście, że lalki w ogóle nie mają genitaliów? Nie ma ich nawet uważana za symbol seksu Barbie, nie ma ich Ken, nie ma też miś Colargol, co ktoś przytomnie wychwycił. Czy nie wydaje się wam, że to wielki światowy spisek, w którym niechcący uczestniczycie, choćby milcząco?

W średniowieczu debatowano o płci aniołów: zasadniczo pozbawione są one na świętych obrazkach genitaliów, a poza tym szczelnie okryte szatą. Dziecięce amorki na plafonach niby płci nie mają, choć jak im się dobrze przyjrzeć, wyglądają na dziewczynki albo chłopców, i gdyby malarz ujął ich z innej strony, coś byłoby widać. Współczesne lalki nie mają TAM nic! Z wyjątkiem dmuchanych lalek, które służą dorosłym – one mają genitalia, zarówno żeńskie jak i męskie, odwzorowane jak najstaranniej.

Dlaczego dzieciom kupuje się zabawki? By się rozwijały (i nauczyły bawić się same i dały odetchnąć dorosłym). Dlaczego lalki nie mają genitaliów i czego to ma uczyć dzieci? Nie mam pojęcia, ale mnie to niepokoi, i to od wczesnego dziecięctwa, jak widać.

Moje dziecięce operacje na lalkach musiały być elementem półświadomej gry. Nie wiem, czy inne dziewczynki tak się bawiły, bo pierwsze zabawy lalkami już z koleżankami nastąpiły w moim przypadku dużo później, już w podstawówce, u koleżanki, która miała Barbie. Miałyśmy po osiem lat. Gdy miałam dziesięć, urodził się mój braciszek, i nie było to pierwsze dziecko, które widziałam na golaska. Rodzice kupili mi też wtedy wspaniałą lalkę, i jej już jakoś nie chciało mi się „operować”.

Mój wnuczek ma rok i miesiąc. Chcę mu kupić lalkę, by nauczył się czegoś o sobie i świecie, zanim dostanie pierwszy pistolet (bo ktoś mu go w końcu kupi). Nie wiem, kiedy odkryje, że nie wszystkie dzieci w żłobku mają siusiaka, i nie wiem, kiedy dowie się, że to bardzo ważne. Absolutnie nie chcę zafundować mu lalki podobnej do niego i innych dzidzi, z rączkami i nóżkami jednocześnie nie mającej nic w kroczu. Nawet małe i na pozór niewiele rozumiejące ze świata dziecko otrzymuje bowiem wraz z lalką potężny przekaz socjalizacyjny, że z genitaliami jest coś nie tak. I przekaz ten działa, po coś przecież producenci te lalki kastrują. To pierwszy przekaz ukrytego programu edukacji seksualnej: coś z tym jest nie tak. Albo coś z tobą jest nie tak, bo nie wyglądasz jak lalka. A rodzice i pani udają, że nie ma sprawy, starannie unikając tego tematu, choć mama i tata poświęcają dużo czasu i uwagi twoim intymnym miejscom przewijając, pudrując, i podczas kąpieli, i podczas wycierania do sucha.

Osławiony podział na różowe i niebieskie, opisana wielokrotnie Barbie i jej młodsze koleżanki nie niosą tak dramatycznego przekazu jak anielskielalki z bezpłciowym kroczem. A wnuczek i tak nie dostatnie plastikowego dzidziusia z malutkim siusiakiem, bo zabawka przeznaczona jest dla dzieci powyżej drugiego roku życia.

Iza Desperak

Korekta: Szpro

Powyborczo i parytetowo

Powyborczy wtorek. Rozmowa ze studentami (studentki znacząco milczą). Pytam o równość kobiet i mężczyzn. „A, to zależy, biologicznie się różnimy” – pada odpowiedź. Doprecyzowuję więc pytanie: co z równymi prawami? „Ależ oczywiście” odpowiadają studenci. Pytam więc o parytet. Tym razem są przeciw, choć z dalszej rozmowy wynika, że są przeciw kwotom. Gdy mówię, że w Polsce obowiązują kwoty na listach wyborczych, są zszokowani.

Nie pytam o argumenty przeciwko parytetom i kwotom. Ledwie parę lat temu zbierając podpisy za obywatelskim projektem ustawy o parytecie, zamienionej potem przez parlament w ustawę kwotową, nasłuchałam się dosyć. To wbrew naturze i demokracji, to obraża kobiety, nie chcę by promowano kobiety za płeć a nie kwalifikacje – oto najczęstsze argumenty przeciw, często powtarzane przez same kobiety.

Wyborcza niedziela. Frustracja tych, co się starali zagłosować, tych, co nie mieli na kogo i wyniki pierwszych sondaży, też dość frustrujące. Nie wiemy jeszcze, że nawali system zliczający głosy. Po mało wyborczym, choć politycznie doniosłym wydarzeniu, w jakim uczestniczę w gronie doborowych towarzyszek i towarzyszy, siedzimy w jednym z lokali i gadamy. O wyborach i nie tylko.

W gronie kilkunastu dość zaangażowanych mieszkanek i mieszkańców Łodzi dzielimy się frustracjami. I nagle – Bum! w tym niewielkim gronie aż dwóch mężczyzn dzieli się specyficzną strategią wyborczą. Gdy nie mają na kogo głosować, wybierają najmniej „bolesną” listę i głosują na pierwszą kobietę na niej, także gdy jest na drugim lub dalszym miejscu. Bo suwak wciąż jest nieobowiązkowy i czasem na pierwszym czy drugim miejscu nie ma kobiety. Nie szkodzi, głosują na tę, która jest na miejscu trzecim albo czwartym.

Jestem pod wrażeniem. Gdy zbierałam podpisy za ustawą parytetową, nie spodziewałam się aż takich efektów. Chyba sami twórcy i twórczynie tego projektu nie sądzili, że znajdą się wyborcy, którzy obierając strategię głosowania na najmniejsze zło, posługiwać się będą jednocześnie kryterium płci. Wyborcy, a nie wyborczynie, tak było przynajmniej w przypadku moich rozmówców.

Czy ich głosy przekładają się na wybór tych właśnie kandydatek – nie wiem, dopiero co opublikowano oficjalne wyniki wyborów, trudno tez ocenić jak taka mniejszościowa strategia przekłada się na wyniki kandydatek. Ale jeśli takich wyborców (i wyborczyń) jest więcej, to ich głosy wpływają na końcowy wynik. Jeśli będzie ich więcej – będzie więcej wybranych kobiet i zobaczymy, czy stworzą obiecaną masę krytyczną. W każdym razie strategia wyborcza godna rekomendacji.

Głupio mi, ze sama na to nie wpadłam i swoją wyborczą ekspresję ograniczyłam do oddania głosów nieważnych. W następnych wyborach będę miała więcej opcji i obiecuję je rozważyć.

Chłopak w sukience? Czemu nie?

Moja babcia, która urodziła się w okolicach pierwszej wojny światowej, nigdy nie chodziła spodniach, a włosy obcięła dopiero na starość, gdy znacznie się przerzedziły. Moja matka, która urodziła się w czasie drugiej wojny, jako nastolatka nosiła i spódnice na sztywnej halce, i spodnie rybaczki, ścięła włosy na Tatianę Samojłową i zapuściła by nosić modną fryzurę a la ‘bocianie gniazdo’. Gdy ja chodziłam do szkoły, obowiązkowym elementem galowego stroju uczennicy była spódniczka, choć większość z nas ganiała na co dzień w spodniach. Nawet gdy broniłam już w tym tysiącleciu doktoratu, pojawienie się na tej uroczystości w spodniach wydawało się pogwałceniem konwencji, która jednak odchodzi na mych oczach do lamusa.

Dziś kobiety wybierają swobodnie ubiór (o ile nie jest to islamska chusta) i część dziewczyn wybiera wyłącznie spodnie – nikt im jednak nie zarzuca nienormatywności, braku stabilnej tożsamości seksualnej czy zaburzeń, choć w moim dzieciństwie można było zostać nazwaną ‘chłopaczarą’. Krótkie włosy u kobiety stają się po prostu fryzurą, a nie obcięciem ‘po męsku’. Mężczyznom tutaj akurat mniej wolno.

Za moich szkolnych czasów już nie ścigano chłopców za długie włosy – ale parę lat starsi koledzy stawali czasem przed dylematem: fryzura czy matura. Przez te kilkadziesiąt lat mężczyźni nie tylko odzyskali prawo do noszenia długich włosów bez kojarzenia ich z kobiecością, ale odzyskali też prawo do króciutkich włosów i całkowicie ogolonej czaszki, dwa pokolenia wcześniej stygmatów więźniów i rekrutów. Dzięki popkulturowej modzie na męskość metroseksualną odzyskali też prawo do czystych paznokci, pielęgnacji cery oraz używania perfum bez skojarzeń z homoseksualnością. Jedynym bastionem sztywnej tradycji, obowiązującej przez krótki okres historyczny w części europejskiego kręgu kulturowego, segregującej płcie wedle pewnych kanonów, pozostają spódnica i sukienka, zarezerwowane w tymże wąskim kręgu dla dziewcząt, kobiet, księży oraz Szkotów, plus raz w roku wyjątkowo dla uczestników przebierańców czy karnawałowego balu.

Gdy dziewczynka w zabawie przebiera się w maminą sukienkę, buty na obcasie, wypróbowuje szminkę, jest to naturalny ponoć krok w socjalizacji do kobiecości. Gdy tak samo bawi się chłopiec – reakcja najczęściej jest drastyczna, musi się bowiem nauczyć, że chłopcom absolutnie nie wolno robić takich rzeczy. Gdy dziewczynka przebiera się w taty krawat lub udaje, że się goli, nie dzieje się nic strasznego. Czy nie wydaje się wam, że jest to totalna niesprawiedliwość wobec chłopców? Czy nie boicie się momentu gdy wasz syn/wnuk/siostrzeniec/braciszek sięgnie po maminą spódnicę, a wtedy wy będziecie musieli go przywołać do porządku?

Wedle większości opinii publicznej mężczyźni w sukienkach muszą być w jakimś stopniu odstępstwem od normy, albo transwestytami czerpiącymi satysfakcję z przebrania, albo kobietami w męskim ciele, oczekującymi na tranzycję – dlatego reakcja lekarki odsyłającej ubranego w spódnicę honorowego krwiodawcę do psychiatry jest zrozumiała, choć nic jej nie usprawiedliwia. Histeryczny lęk przed potworem gender rozpętano zeszłej jesieni opowieścią o przedszkolu, w którym przebierać miano chłopców w sukienki. Wszyscy rzucili się na tę historię, jedni by ją zwielokrotniać w plotce, inni – by ją zdyskredytować. Jednak dla wszystkich uczestników/czek sporu wokół gender, który wybuchł w zeszłym roku, chłopcy w sukienkach jawili się jako niewyobrażalny hardkor, coś, co nie ma nic wspólnego z postulatami środowisk działających na rzecz równości płci.

A właściwie dlaczego nie? Ojcowie walczą o prawo do rodzicielstwa, o prawo do skorzystania z przewijaka i miejsca dla rodzica z dzieckiem. Wezwanie, by po długich włosach i perfumach mężczyźni odzyskali spódnicę, wydaje się tylko kwestią czasu. A dwa pokolenia później facet w spódnicy będzie po prostu facetem w spódnicy, a nie dziwakiem, zbokiem czy nie-wiadomo-kim. Spódnica będzie zaś męskim i damskim strojem, wiszącym na osobnych działach odzieżowych, tak jak dziś spodnie – czy to zbyt śmiała wizja? Wiem, że równość kobiet i mężczyzn wymaga nieco więcej działań, ale w imię prawa do wyboru pozwólmy sobie na równość w garderobie.

Karpowicz – Dunin, trzy zero . Dla niego

Zacznę od konkluzji, czyli od Karpowicza, by przejść płynnie poza format środowiskowego skandaliku, bo nie o tym chcę pisać.

Życzę wszystkim, uczestnikom i widzkom tego spektaklu, by okazał się marketingowych chwytem, opracowanym przez parę przyjaciół, na miarę słynnego zniknięcia Agathy Christie. Nawet gdyby tak było, to, co zrobił Ignacy Karpowicz jest szczytem machystowskiego seksizmu uzbrojonego dodatkowo w ejdżizm, a zastosowanie heteroseksualnej matrycy dodatkowo wali po oczach. Niestary mężczyzna w roli maskotki seksualnej – to nie ośmiesza, nie wyklucza, nie pozbawia machismo nawet, zwłaszcza, gdy sam się przedstawia w takiej roli. Zgwałcony przez kobietę? Część czytelników/czek ma fantazje o gwałcie, facet zgwałcony przez kobietę to może niecodzienna figura, ale wciąż facet, i to z jajami. Co innego przecwelony w więziennej celi, nawet najbardziej niepokorni i nienormatywne się do takiego męskiego upokorzenia nie przyznają.

Kobieta niemłoda, a może wręcz stara, wciągająca młodszego mężczyznę do swego pachnącego naftaliną łóżka jest bez względu na orientację czy zwyczaje owego mężczyzny uosobieniem największej obrzydliwości, a uczynienie z niego seksualnej maskotki czy wreszcie zgwałcenie go, czyni z niej figurę przekraczającej wszelkie granice kobiecości i człowieczeństwa. Goniąca za chłopem starucha to wiedźma niestrawna nawet na kartach powieści Zegadłowicza. Nawet Maja, bohaterka Karpowicza, choć około trzydziestoletnia, ale już przecie matka dorastającego syna, boi się spojrzeć w okolice krocza poznanego właśnie w autobusie Franka, by nie wyglądało, że jest kobietą seksualnie wygłodniałą. Kobieta seksualnie wygłodniała nie mieści się w kulturowej normie, seksualność przez stulecia i tysiąclecia czyniła z niej prostytutkę. Oskarżenia o nadmierną, wybujałą, niewłaściwie skierowaną seksualność czy wręcz seksualność bez jakiegokolwiek przymiotnika służą od stuleci dyscyplinowaniu kobiet. Stara kobietą gwałcąca niemal niemowlęta wykradzione z kołyski to żeńska odmiana Sinobrodego, tak obrzydliwa, że każda starsza kobieta sięgająca po młodszego mężczyzną jest poza normą. Zresztą, kto to widział, kobieta sięgającą po mężczyznę?

Powieść Karpowicza ‘ości’ uwielbiałam, bo poza tym, że fajnie mi się ją czytało, opowiada o utopianach, u których o wartości miłości nie świadczy ani płeć, ani wiek, ani orientacja jej uczestników/czek, ani nawet ich pochodzenie etniczne. Uwielbienie to zmalało znacznie, gdy odkryłam, że dla jej autora inspiracją było hasło „równość – to się opłaca”. Bo okazuje, że sam w nią nie wierzy, tylko ją wmawia czytelnikom/czkom – bo to się jakoś opłaca. I teraz naprawdę nie będzie naprawdę nic o tym panu, który sprowokował tę refleksję. Cały internet, a przynajmniej „środowiska równościowe” zgrzewają się z Ziemkiewicza, który pochwalił gwałcenie kobiet przez mężczyzn i porównał je z sytuacją, gdy mężczyzna „budzi się obok kaszalota”, po wytrzeźwieniu zapewne. Nawet jeśli owe równościowe środowiska są utopią jedynie, w którą staram się usilnie uwierzyć, nie zgrzewają się równie ochoczo z seksistowskiej szarży Karpowicza. I naprawdę nie chcę więcej o tym panu, ale jak często do jasnej cholery okazuje się równość jest tylko gadżetem, jak modny szalik albo oprawka okularów, a w rzeczywistości seksizm ma się dobrze. Oświecony seksizm, oświecona homofobia, oświecony ejdziżm kwitną także tam, gdzie śmiejemy się z Ziemkiewicza i go potępiamy. Nie za seksizm, tylko za to, że jest z ‘drugiej strony’. Po naszej stronie barykady jest OK, żadnego seksizmu ani ejdżyzmu żeśmy nie uświadczyli, kochajmy się długo i szczęśliwie. Tak długo jak kobiety są zdyscyplinowane i nie wytykają mężczyznom publicznie ich niedociągnięć.

Cesarka czy aborcja? Żadna różnica, to oni decydują

Jesień 2013. Protestujemy przeciwko zaostrzeniu ustawy „antyaborcyjnej” i pomysłowi, by skreślić z niej wyjątek zezwalający na aborcję ciężko uszkodzonych płodów. Uff, udało się, nie zaostrzyli. Lato 2014 – deklaracja wiary lekarzy, sprawa Chazana, klauzula sumienia nauczycieli i nauczycielek, pomysł, by komornicy/czki też przyrzekali/kały „tak mi dopomóż Bóg” i propozycja, by za pokazanie dziecku prezerwatywy karać więzieniem – oburzamy się, mobilizujemy, lajkujemy i udostępniamy. Czasem nam coś umknie i tylko wnikliwa Monika Płatek wrzuci informację o przedefiniowaniu płodu w dziecko poczęte w nowelizacji kodeksu. No to też udostępnimy. I podpiszemy petycję przeciwko klerykalizacji polityki, nawet wybierzemy się na „Golgota Piknik”, bo trzeba. I pójdziemy na ślub kościelny, gdy znajomi zaproszą.

Na początku lat 90. nikomu nie przychodziło do głowy kwestionować prawa do aborcji w przypadku uszkodzenia płodu czy zagrożenia zdrowia matki. Nawet Chazan na początku lat dwutysięcznych obwieszczał z dumą, że w jego klinice nie wykonuje się przerwań ciąży ze względu na stan zdrowia matki lub powstałych wyniku gwałtu – z czego można za Ewą Siedlecką wysnuć wniosek, że wtedy jeszcze nawet tam przerywano ciąże takie jak ta, o której ostatnio było tak głośno.

Skrajne pomysły, jak bezwyjątkowy zakaz czy projekt karania kobiet, były raczej wypuszczane jak balony próbne, by mniej na pozór opętane, ale radykalne restrykcje, wydawały się mniejszym złem. Mam wrażenie, że owe skrajne pomysły, jak dziś projekt karania za edukację seksualną, służyły raczej odwróceniu uwagi – protestując przeciwko najbardziej skrajnym projektom, przegapialiśmy i przegapiałyśmy te nieco mniej skrajne. I wspaniale nas one demobilizują mobilizując pozornie – okopujemy się bowiem na pozycjach, na które to oni nas zapędzili/ły. Bronimy prawa do aborcji, gdy płód nie ma czaszki, kobieta jest dziewczynką lub chodzi o ewidentny gwałt. Nie starcza nam siły i wyobraźni, by bronić prawa do aborcji w ogóle, jako prawa kobiety do wyboru.

Czy rodzącej kobiecie rzeczywiście odmówiono znieczulenia i cesarki powołując się na klauzulę sumienia – zapytał Internet parę dni temu. Nie wiem, ale nie zdziwiłoby mnie to, tak jak klauzula sumienia nie zabrania dziś mówić rodzącym, że „jak rozstawiałaś nogi, to teraz cierp”. Tak jak wysłuchiwać tego musiały kobiety rodzące w budynkach oznaczonych orłem bez korony, muszą te, które rodzą już w placówkach oznaczonych jako „przyjazne matce i dziecku”, jak choćby w placówkach kierowanych przez Chazana.

To wtedy, u początku transformacji, przegrałyśmy i przegraliśmy wojnę o język, przerwanie ciąży zamieniając na aborcję, płód na dziecko poczęte i skreślając z języka kobietę. Małgorzata Szpakowska analizując listy do czasopism kobiecych już z początku lat 90., zauważa, że nawet jeśli ich autorki wypowiadają się „za”, to nie za prawem do dokonania wyboru przez kobietę, ale raczej za katalogiem najbardziej drastycznych wyjątków od normy, jaką ma być uniwersalne zło przerwania ciąży, żądając litości dla kobiet w szczególnie trudnej sytuacji, ale nie uniwersalnego prawa do wyboru kobiety. I w 2014 roku wciąż żądamy litości, a nie prawa do wyboru.

Być może jesteśmy w tym samym punkcie, co ruch na rzecz planowania macierzyństwa na początku poprzedniego wieku. Zrodził się on ze współczucia z tymi, które rodziły w najtrudniejszych warunkach; i rodziły, bo nie znały sposobów kontrolowania płodności. Współczuły zaś te, które ze względu na swoją bardziej uprzywilejowaną pozycją miały wiedzę, jak niechcianej ciąży unikać. I chciały pomóc tym, dla których jedynym środkiem kontroli urodzin były aborcje. Dziś ruch na rzecz prawa do aborcji czerpie z tych tradycji, lecz dziedziczy też ową miłosierną retorykę, cytuje nieustannie Żeleńskiego, lecz nie wypracował w Polsce nowego teoretycznego zaplecza.

Aborcja na życzenie? Nie ma problemu, gdy masz znajomego lekarza czy znajomą lekarkę, mieszkasz w dużym mieście i masz pieniądze. Cesarka na życzenie – proszę bardzo, w prywatnym szpitalu gdzie nie kontroluje NFZ lub obok ubezpieczenia, w publicznym szpitalu, gdy masz swojego lekarza/lekarkę. Aborcja z ustawy – no, nawet tutaj znajomy/a lekarz/rka popilotuje przez mniej życzliwych kolegów czy koleżanki, podpowie, gdzie jechać w nocy i co powiedzieć, a także przygotuje teczkę naprawdę mocnych dokumentów. Nie masz swojego lekarza czy lekarki? Zapomnij o cesarce, zapomnij o aborcji, zapomnij o znieczuleniu i godności. Tylko lekarz/lekarka ma władzę decydowania, co dalej.

W 2011 roku podczas zbiórki podpisów za obywatelskim projektem ustawy na rzecz prawa aborcji na żądanie rozmawiałam z setkami, jeśli nie tysiącami kobiet. Większość reagowała pozytywnie i popierała pomysł zniesienia zakazu. Jednocześnie wiele tych kobiet, mówiło o potrzebie regulacji, chodziło im o to, że nie każda kobieta może mieć prawo do decydowania, że decyzja powinna być podjęta poza nią. Mężczyźni z kolei pytali: „jak to, to ona ma decydować, nie ja?” Idea prawa kobiety do wyboru nie istnieje w polskiej wyobraźni AD 2014. Być może to ostatni moment, by zacząć żądać prawa do aborcji na życzenie. Bez względu na przyczyny, dla których kobieta nie chce urodzić.

Ch**owa polityka

Sorry, ale taki mamy język. Słowo na ce-cha musi się wręcz pojawić w tytule. Tak zwana afera podsłuchowa, o której oczywiście wszyscy chcemy zapomnieć jak najwcześniej, była tylko wisienką na torcie, torcie pieczonym co najmniej od 1989 roku. Więc parę słów o słowach „powszechnie uznawanych za nieparlamentarne”, a jednak niezbędnych w parlamentarnej polityce.

10544954_10204585972877208_1384502966_n

Nie ja pierwsza zauważam – chwała tu Indze Iwasiów – że seksistowski charakter wypowiedzi nieodłączny jest od męskiego politycznego świntuszenia. To nie w 2014 roku politycy zaczęli rzucać słowami, które zazwyczaj w cytacie się wykropkowuje. Zapewne używali tych słów od zarania, a wspomnienia z okresu budowania pierwszej „Solidarności” dyskretnie pomijają ten akcent.

Wulgaryzmy w wypowiedziach nagranych przez kelnerów albo kogoś innego i publikowanych przez pewien tygodnik, to woda na młyn jego sprzedaży, każdy chętnie rzuci się na nie wykropkowane wreszcie wulgaryzmy. To, jakiemu służą celowi, gawiedzi potwierdza jedynie, że oni, politycy, mają człowieka w dupie, bez żadnego wykropkowania i ch** go wie. Pogarda, z jaką odnoszą się owe wulgaryzmy do świata rządzonych przez rządzących, jakoś przyczaja się pod kaskadą błyskotliwych sformowań, podchwyconych przez bystrych internautów. Wiecie, że wypowiedź o łódzkim lotnisku można strawestować jako „siedzenie, przyrodzenie i kamienie”?

Nagrani w 2014 czy 2013 roku nie są pionierami na tym polu. Przedtem było „Ch**je precz” w 2003 i „Tera, qurwa, my” w 1997 (w wykonaniu nieocenionego Jarosława Kaczyńskiego). A może przedtem byli mniej nagłośnieni przez media mistrzowie bon-motu? A może język TKM jest założycielskim slangiem wolnej Polski?

Leszek Miller opowiadający o tym, że ważne, jak mężczyzna kończy, spotyka się w niej z Andrzejem Lepperem duszącym się ze śmiechu, że jak to można zgwałcić prostytutkę, ha, ha, ha. Poseł poklepujący tłumaczkę spotyka się z innym przedstawicielem demokratycznej władzy, który akurat kogoś zgwałcił, a co, nie wolno, w demokratycznym kraju?

Politycy z jednej i drugiej strony prześcigają się, kto z nich ma dłuższego. I nie dotyczy to chłopackich przechwałek po pijaku, ani skrajnych politycznych marginesów. To jest standard politycznego dyskursu. W którym nie ma kobiet, bo my, sorry Winnetou, nie możemy wystąpić w konkursie na najdłuższego. I to właśnie wyłania się z podsłuchiwanej afery, ale jakoś nie chce się tego zauważyć jej komentatorom, bo komentatorki dość mocno zauważyły o co tu, kurna, chodzi.

Niektóre kobiety próbują z politykami rywalizować językiem, inne – prawdziwie męską postawą. Jeszcze inne próbują zbudować alternatywę dla „męskich” walorów fotografując się – a to przy basenie, a to w upojnym tańcu, a to z cycem na wierzchu. Ale świat polskiej polityki jest dla nich niedostępny – bo wszystkie mają definicyjnie najkrótszego, bo ich penis liczy 0 centymetrów, 0 milimetrów, a ich łechtaczka nie ma nic do rzeczy w męskim wyścigu. Co najwyżej liczą się kobiece macice, a raczej ich zawartość – czy w zdeterminowanej męską anatomią może byś miejsce na prawo kobiet do wyboru? Przecież to te wydłużające się jak nos Pinokia narządy decydują o zawartości owych macic i to właśnie stało się w 1993 roku, gdy zakazano aborcji, a zwieńczeniem tego spektaklu jest triumf Chazana i jemu podobnych.

Jak atrybutem posła do pierwszego sejmu była szabelka, tak dziś do polityki wstępem jest penis, koniecznie obnażany w dyskursie publicznym, nie bójmy się tego procesu, to penis i dyskurs i jego walory wszerz i wzdłuż czyni jego właściciela politycznym bytem. Nie dziwi więc akcja Partii Kobiet namawiająca do symbolicznego przyczepienia sobie ptaszka. Koleżanki nie wykazały się jednak polityczną odwagą – ptaszek to tylko ptaszek, polityczna ambicja nie może cofnąć się przed słowem na cztery litery. A kobiety jak wiadomo mogą se co najwyżej doprawić ptaszka. Tyle o polityce, drodzy państwo.