A jeśli Ona nie chce?

Iza Desperak

– A co, jeśli ja po prostu nie chcę? – zapytała pewna kobieta.

1 (2)

Działo się to podczas pewnego szkolenia, na którym rozbrajano stereotypy używane przeciwko kobietom, równości, i tak dalej. Przy stereotypach dotyczących przerywania ciąży i próbie znalezienia języka, jakim dałoby się w ogóle mówić, nie tracąc godności i nie posługując językiem narzuconym nam z góry, (co wcale nie było łatwe), po przeglądzie wszystkich dramatycznych przykładów, od Alicji Tysiąc do zgwałconej nastolatki, a także argumentów w rodzaju: „a co, gdyby to była twoja córka, siostra, matka”, jedna z nas zapytała: „a co, jeśli ja po prostu nie chcę? No zaszłam w ciążę, nie zostałam zgwałcona, nic z tych rzeczy, ale po prostu wiem, czuję, że nie chcę mieć dziecka?”.

No właśnie. Bronimy prawa do aborcji, gdy kobieta została zgwałcona, gdy jest dziewczynką, gdy ciąża zagraża jej zdrowiu, gdy wiemy, że płód jest uszkodzony. Niekiedy jeszcze niektóre z nas bronią prawa do decyzji, gdy kobiety nie stać na dziecko, jak najczęściej interpretowano niegdyś klauzulę „z przyczyn społecznych”, albo gdy mąż jest alkoholikiem, a oni mają już sześcioro. W czasie, gdy dorosło kolejne pokolenie, zawiesiłyśmy się na obronie prawa kobiety do wyboru, odmawiając jej go i układając listę humanitarnych wyjątków, a sformułowanie „aborcja na życzenie” nie przechodzi nam przez gardło.

Kiedy ostatnio je słyszałyście wypowiedziane na głos? No, może z ust rzekomych obrońców życia, którzy zamienili je w obelgę.

Marine le Pen mówi ostrożnie, że nie powinno się finansować aborcji będących skutkiem kobiecej nierozwagi, jej polscy odpowiednicy grzmią o kobietach, które zachodzą w ciąże z powodu rzekomej rozwiązłości. To ta sama śpiewka, w której pojawiają się wciąż te same niby-argumenty, służąca jedynie odebraniu kobietom prawa do decydowania o sobie. Zauważcie, że Marine le Pen nie odwołuje się do świętości życia, jednak dąży do tego samego celu, co jego rzekomi obrońcy w Polsce. Zauważcie, że na początku XX wieku zwalczano nie aborcję, ale ruch na rzecz planowania rodziny, który zrodził się między innymi z szukania alternatywy dla przerwania ciąży jako jedynego dostępnego niezamożnym kobietom środka kontroli urodzeń.

Zauważcie, że po zakazie aborcji w Polsce nastąpił atak na zapłodnienie in vitro, mało mający wspólnego z szacunkiem dla życia (bo nigdy o nie nikomu nie chodziło).

Nie dajmy się zwieść demagogom chwytającym nas za serce, a to opowieściami o krzyku rzekomych ocaleńców aborcyjnych, a to o „rozrywkowych kobietach skrobiących się po każdej imprezie”. O wiele większe statystycznie szanse na zajście w ciążę mają kobiety w stałych związkach, zwłaszcza te, które motywowane nauczaniem kościoła lub tradycyjnym światopoglądem nie stosują antykoncepcji.

Zamiast pochylać się nad nierozwagą czy brakiem odpowiedzialności kobiet, które nie potrafią zapobiec niechcianej ciąży, przyjrzyjmy się mężczyznom, którzy do owych ciąż przyczyniają się aktywnie. Gdyby za każdym razem, gdy seks nie ma na celu poczęcia, miedzy kobietą i mężczyzną znajdowała się prawidłowo założona prezerwatywa oraz na wszelki wypadek środek plemnikobójczy, problem niechcianych ciąż przestałby wam spędzać sen z powiek. Zwłaszcza gdyby w przypadku, gdy prezerwatywa zawiedzie, można się było odwołać do pigułki „dzień po”. Naprawdę wierzycie, że te wszystkie niechciane ciąże to efekt zawodności męskiej mechanicznej antykoncepcji?

A jeśli nawet jedna na sto, tysiąc czy milion ciąż byłaby skutkiem kobiecej, a nie męskiej nieroztropności – naprawdę wierzycie, że najlepszym rozwiązaniem będzie pojawienie się na świecie niechcianego dziecka? Do jego pokochania nie zmusi kobiety żadna ustawa.

Są kobiety, które rodzą dziecko chore lub z gwałtu, bo to one tego pragną, są kobiety, które nie są w stanie pokochać poczętego w legalnym sakramentalnym nawet małżeństwie.

Od kilkunastu lat co jakiś czas bronimy kobiet przed zaostrzeniem Tej Ustawy, oddychamy z ulgą, gdy to się uda, zmęczone przyczajamy się na chwilę, by zebrać siły do następnej bitwy. Zamknięte w błędnym kole tego absurdalnego cyklu budzimy się nagle na tym, że bronimy status quo, rzekomego kompromisu, układu zawartego ponad naszymi głowami przez rząd i biskupów. Ta ścieżka nie prowadzi donikąd, jedynym wyjściem z tej pułapki jest domaganie się całkowitego zniesienia obowiązującej ustawy i zastąpienia jej nowoczesną ustawą o prawach reprodukcyjnych, której podstawą będzie decyzja kobiety, podjęta przez nią samą, nie przez ustawodawcę, lekarza, księdza. To teraz, na fali masowych protestów przeciwko kolejnym planom zaostrzenia ustawy, czas powiedzieć głośno, że chcemy prawa do aborcji dla wszystkich kobiet bez względu na to, dlaczego nie chcą urodzić, i bez konieczności tłumaczenia się przez nie.


Ilustracja: Patricija Bliuj-Stodulska

Pakiet Franciszka: ekologia i zakaz aborcji, czyli dwa w jednym

Punkt 120 wychwalanej pod niebiosa encykliki Laudato si zaczyna się następująco: „Ponieważ wszystko jest ze sobą powiązane, nie da się pogodzić obrony przyrody z usprawiedliwianiem aborcji”. Być może nie wszyscy doczytali, lecz zdumiewa mnie entuzjazm i brak dystansu wobec pakietu, który Franciszek próbuje nam właśnie wcisnąć.

W kraju, w którym na pomniki i ronda Jana Pawła natykamy się wszędzie, a politycy wycierają sobie gębę Chrystusem Królem, encyklik się raczej nie czyta. Kult JPII jakoś nie obejmuje kultu dla treści zawartych przez Wojtyłę w Laborem Exercens, encyklice poświęconej pracy, gdzie mowa o godności człowieka pracy i godnej płacy. Opublikowana w 1981 roku miała być wyrazem papieskiego poparcia dla rewolucji „Solidarności”, jednak gdy rewolucja ta odniosła zwycięstwo nad wrażym komunizmem, encyklikę pogrzebano pod kultem JPII, który rozpoczął się jeszcze za jego życia. Transformacji w Polsce nie przyświecały hasła godności pracy, ale encyklika Evangelium Vitae z 1995 r. poświęcona wartości nienaruszalności życia. Tej pewnie też nikt nie czytał, ale bardziej pasowała do nowych czasów i nowego kierunku transformacji wyznaczonego właśnie przez Polskę: de-sekularyzacji państwa, symbolizowanego przez wszechobecne krzyże, likwidacji praw pracowniczych – oraz zakazu aborcji.

Przyzwyczailiśmy się do tego, że boskie prawo obejmuje wszystkich obywateli teoretycznie demokratycznego kraju i że żaden demokratyczny instrument z supremacją dekalogu nie wygra (czego najnowszym dowodem jest sprawa Chazana, który będzie świetnym ministrem zdrowia w nowym rządzie). Obserwujemy z niepokojem odrywanie się wyspy Polska od reszty Europy i pocieszamy się, że w Afganistanie mają gorzej. Nasze państwo dzielnie broni obywateli innych państw przed szariatem, przekonując nas, że o to chodzi w demokracji – ale tak naprawdę Afganistan, Irak i kolejne cele NATO to kolejne odsłony świętej wojny z niewiernymi.

Od dawna przeczuwam, że to tylko początek, a Polska jest liderem globalnego procesu. Przecież nie tylko u nas próbuje się ograniczyć prawo kobiet do wyboru, zakaz aborcji lansują polscy politycy na Litwie, wystawy ze skrwawionymi płodami, znane i u nas, objeżdżają Słowację. W Rumunii próbuje się właśnie ograniczyć dostęp do aborcji, który był dotychczas symbolem zwycięskiej walki z reżimem Ceauşescu. Zakaz aborcji w Portugalii zniesiono dopiero kilka lat temu i wciąż są tam całe połacie kraju, gdzie wszyscy lekarze, powołując się na klauzulę sumienia, obchodzą nowe prawo. W Hiszpanii właśnie próbowano ograniczyć prawo do aborcji, a i rosyjska cerkiew dzielnie działa w tym temacie.

Papież wydaje ekologiczną encyklikę, w której ochrona środowiska jest ściśle powiązana z „ochroną życia ludzkiego”. Encyklikę reklamuje zabawny filmik i – voila, wszyscy to kupują!

W myśli i praktyce ekologicznej jest wiele nurtów, papież wybrał sobie ten, w którym aborcja jest „nienaturalna”, podobnie jak hormonalna antykoncepcja. I przy naszym entuzjazmie dla wszystkiego co watykańskie przyjmiemy, że jest to jedyne możliwe stanowisko. Są przecież inne ekologiczne ruchy sprzeciwiające się antykoncepcji. Są kobiety, które odrzucają antykoncepcję hormonalną, bo hormony wraz z moczem trafiają do ścieków, a stamtąd do mórz, zaburzając ekosystem, i podobno nawet zmieniają płeć ryb!

Nie, papież nie odwołuje się do zdobyczy ekofeminizmu, bo przecież feminizm godzi w rodzinę i sprzeciwia się boskiemu planowi. Zadaniem Kościoła katolickiego na całym świecie jest wdrażanie boskiego planu: idźcie i rozmnażajcie się, gdzie ludzie, zwłaszcza kobiety, są tylko jego elementami. A ekologiczne opakowanie, jak widać, pomaga ten produkt wcisnąć, także młodym i nowoczesnym, segregującym śmieci i kupującym jajka eko. I będzie świetnym chwytem dla pozyskania poparcia w ograniczeniu dostępu do antykoncepcji w Polsce, ograniczenia prawa do aborcji w jakimś europejskim kraju oraz zmuszania dziesięciolatek do rodzenia nie tylko w Południowej Ameryce.

Iza Desperak

Komorowski czy Duda, uda się czy nie uda

Czy rak, czy ryba, durak kandyba – taka głupia rymowanka przykleiła się do mnie w powyborczy poniedziałek, gdy okazało się, że jednak Duda. Czy rak czy Duda, wsio ryba – dopowiedziałam sobie pointę. Czym różnią się obaj kandydaci? Duda chce karać więzieniem lub utratą uprawnień do wykonywania zawodu lekarzy wykonujących zabiegi in vitro (ekskomunika to za mało), Komorowski zaś na spotkaniu z łódzkimi środowiskami kobiecymi na całą Polskę oświadczył, że in vitro to trudna i kontrowersyjna kwestia, którą należy pozostawić własnemu sumieniu. Zresztą, po zderzeniu się z wynikiem pierwszej tury z pewnością nie zaryzykuje już tak „liberalnej” deklaracji.

To samo spotkanie (na którym m. in. komplementował też nieco seksistowsko feminizację Łodzi i podkreślił, że on sam oczywiście nie miał żadnych problemów ze spłodzeniem piątki swoich dzieci) zaczął jednak od stwierdzenia, że fundamentem polskiej zgody jest tak zwany kompromis aborcyjny. To samo powtarzała wyborcom pierwsza dama.

Nikt temu otwarcie nie zaprzeczy. Kłamstwo o rzekomym kompromisie aborcyjnym jest wejściówką do świata polityki. Wszyscy kandydaci milczą o aborcji. Zapłodnienie in vitro jest jedynym tematem związanym z prawami reprodukcyjnymi dopuszczalnym w debacie publicznej, i to tej „kontrowersyjnej”. Wszyscy milczą o prawach osób LGBTQ. Nawet nie zająkną się na temat religii w szkole, nie zdejmą krzyża w Sejmie ani w pałacu prezydenckim. Jedyne komunikaty w tych tematach, które docierają do wyborców, to kłamstwa o rzekomej zgodzie zawartej gdzieś na górze, co skutecznie wyklucza inaczej myślących z jakiegokolwiek politycznego działania. Nawet w formie oddania głosu w wyborach.

W wyborach w 1989 roku, by zdobyć głosy wyborców, wystarczyło mieć zdjęcie z Wałęsą. Dziesięć lat później trzeba było mieć zdjęcie z papieżem, w wyborach prezydenckich w 2000 roku miał je zarówno post-solidarnościowy Marian Krzaklewski, jak i post-PZPRowski Aleksander Kwaśniewski. Jolanta Kwaśniewska przekonywała, że „nasza rodzina kieruje się w życiu Dekalogiem”, co było kampanijnym majstersztykiem. W 2015 nie ma już Jana Pawła II. Kandydaci ścigają się o to, kto będzie świętszy od papieża. Jedynie Janusz Palikot próbował się niegdyś wyłamać z zaklętego kręgu tronu z ołtarzem, nie przyniosło mu to jednak sukcesu. Paweł Kukiz śpiewał kiedyś, że ZChN zbliża się, ale mu się odwróciło.

Wyborcza obietnica intronizacji Chrystusa Króla złożona przez Grzegorza Brauna była nie do przeskoczenia. Wszyscy kandydaci jednak próbowali, odmieniając zawsze na wszelkie sposoby mantrę „polska rodzina”, co w sumie wydaje się niegroźne przy antysemickim „nie dla żydowskich roszczeń” i homofobicznym „stop sodomii”. Każdy wyborca wie, że polska rodzina to chłopak i dziewczyna, ale jak urodzi im się dziecko, to ich prywatna sprawa i polityki prorodzinnej przecież nie będziemy im fundować. Aborcja zresztą też jest prywatną sprawą, o ile mamy kasę i robimy to dyskretnie. Polska przedmurzem chrześcijaństwa jest od wieków, dzielnie walczącym z islamskim terroryzmem. Będziemy do ostatniej kropli krwi bronić przed prawem szariatu mieszkańców Iraku, Afganistanu i kolejnych krajów. (I znów nie starczy na alimenty, zasiłki czy leczenie waszych dzieci).

Szczerze zazdroszczę wyborcom, którzy w tym zestawie znaleźli choć jedną obietnicę, na którą czekali, i mieli na kogo oddać swój głos. Spotkałam nawet w powyborczy poniedziałek panią, która głosowała na tego naszego, z gór, i nie rozumie tych, co narzekają, bo potrzebny nam porządny prezydent, jak w Rosji. Tamten do łagrów wsadzał, ale był porządek.

Od 1993 roku czekam na wyborczą obietnicę zniesienia zakazu aborcji, wprowadzenia związków partnerskich i realnej świeckości państwa. W ostatnich wyborach parlamentarnych głosowałam na Wandę Nowicką, specjalnie pojechałam głosować w innym okręgu. W prezydenckich głosowałabym na Annę Grodzką lub Wandę Nowicką – no cóż, obydwu zabrakło naszego wsparcia w rejestracji. No i jest jeszcze Robert Biedroń, ale on wybrał rolę prezydenta Słupska – zapewne też na skutek zmierzenia się z sejmowymi wiatrakami. Więc w obecnych wyborach znów skreślam wszystkich kandydatów, choć przestaję mieć nadzieję, że to coś zmieni.

No, chyba, że wystartuję w 2020. Pomożecie zebrać podpisy i kasę?

Iza Desperak

Katolicy za podziemiem. Aborcyjnym

Amerykanie mają organizację „Catholics for Choice”, czyli katoliczek i katolików popierających prawo kobiet do wyboru, w tym do przerwania ciąży. My w Polsce mamy tajną organizację katolików wspierających aborcyjne podziemie. To farmaceuci oraz radni sejmiku województwa podkarpackiego.

Farmaceuci, wbrew instrukcjom z ministerstwa, nie chcą sprzedawać antykoncepcji awaryjnej. Nie, nie twierdzą, że EllaOne ma działanie poronne, ani nie powołują się na klauzulę sumienia. Bo z racji wykształcenia wiedzą, że nie działa ona poronnie. Sprzeciwiają się zaś jej dystrybucji w aptekach, bo może nieść nieznane zagrożenia w postaci nieprzewidywalnych skutków ubocznych. Nie przeszkadza im sprzedaż w tych samych aptekach środków bez recepty: paracetamolu, aviomarinu czy syropów na kaszel, których działania niepożądane mogą być o wiele poważniejsze.  Nie mają także problemu ze sprzedażą w aptekach środków niebędących lekami, których szkodliwość może być większa niż wspomnianego paracetamolu.

Radni województwa podkarpackiego też pewnie wiedzą, że nie jest to pigułka poronna. I ostatecznie nie protestują przeciwko sprzedaży prezerwatyw na terenie ich województwa (jeszcze nie!). Ale postanowili stanąć na czele krucjaty przeciwko legalnej już w Polsce antykoncepcji awaryjnej, do której chyżo dołączają inne regiony kraju.

Jedni i drudzy usiłują zablokować dostęp kobiet do pigułki, która ochroni je przed niepożądaną ciążą. Dlaczego? No cóż, albo sprzeciwiają się w ten sposób prawu kobiety do decydowania o swojej rozrodczości, albo wspierają podziemie aborcyjne. Gdyby rzeczywiście chcieli zmusić kobiety do rodzenia, musieliby uniemożliwić sprzedaż wszystkich środków antykoncepcyjnych z prezerwatywami włącznie oraz zakazać wszelkich form edukacji seksualnej. Takie przepisy wprowadzono niegdyś w USA, ale nikt jakoś nie domaga się ich wprowadzenia w Polsce. Czyli farmaceutom i radnym nie chodzi bynajmniej o życie – i nawet nie o zmuszenie kobiet do rodzenia.

Wobec tego rozpatrzmy hipotezę numer dwa. Radni i farmaceuci robią to, by chronić podziemie aborcyjne (hipoteza ta jest obiecująca!) Ograniczenie dostępu do antykoncepcji awaryjnej zwiększa liczbę niechcianych ciąż i potencjalnie liczbę zabiegów przerwania ciąży. Tak, większość z nich odbędzie się podziemiu. Tak, w województwie podkarpackim w publicznych placówkach rzadko przerywa się ciąże nawet wtedy, gdy prawo na to zezwala. W Łodzi, gdzie w wyjątkowych, określonych przez prawo sytuacjach ciążę przerwać się da, cena nibypodziemnego zabiegu (w tym samym szpitalu, który nie może wykonać zabiegu oficjalnie) sięgała kilka lat temu 9 tysięcy złotych.  Brak jest porównywalnych danych co do województwa podkarpackiego, ale obawiam się, ze może być – z powodu mniejszej liczby szpitali –  drożej i bardziej traumatycznie dla kobiety. Protest radnych wojewódzkich przeciwko sprzedaży antykoncepcji awaryjnej chroniłby więc interesy podziemia aborcyjnego, a nie wartości rzekomego „życia poczętego”, którym karmią nas od ponad dwudziestolecia przeciwnicy prawa wyboru.

A jak jakaś kobieta zajdzie w ciążę i nie będzie jej stać na zabieg w podziemiu? No cóż, to tylko skutki uboczne. Mniej istotne dla oponentów niż skutki uboczne zabiegu w podziemiu, nieporównywalne do skutków ubocznych tej groźnej pigułki zmniejszającej ryzyko niechcianej ciąży, zalecanej wyłącznie wtedy, gdy zawiodą inne środki antykoncepcyjne, gdy pęknie prezerwatywa, gdy zapomni się o regularnej pigułce, gdy nie stosujemy antykoncepcji, bo nie planujemy seksu, i wreszcie gdy seks odbywa się bez naszej zgody. Tylko ten ostatni argument wystarczyłby do przekonania nieprzekonanych do pigułki – ale nie rzeczników podziemia aborcyjnego. Bo ono żywi się pękniętą prezerwatywą lub jej brakiem, niechęcią do pigułki, grzesznością poronnej rzekomo spirali i wymuszonym seksem.

Iza Desperak

Cesarka czy aborcja? Żadna różnica, to oni decydują

Jesień 2013. Protestujemy przeciwko zaostrzeniu ustawy „antyaborcyjnej” i pomysłowi, by skreślić z niej wyjątek zezwalający na aborcję ciężko uszkodzonych płodów. Uff, udało się, nie zaostrzyli. Lato 2014 – deklaracja wiary lekarzy, sprawa Chazana, klauzula sumienia nauczycieli i nauczycielek, pomysł, by komornicy/czki też przyrzekali/kały „tak mi dopomóż Bóg” i propozycja, by za pokazanie dziecku prezerwatywy karać więzieniem – oburzamy się, mobilizujemy, lajkujemy i udostępniamy. Czasem nam coś umknie i tylko wnikliwa Monika Płatek wrzuci informację o przedefiniowaniu płodu w dziecko poczęte w nowelizacji kodeksu. No to też udostępnimy. I podpiszemy petycję przeciwko klerykalizacji polityki, nawet wybierzemy się na „Golgota Piknik”, bo trzeba. I pójdziemy na ślub kościelny, gdy znajomi zaproszą.

Na początku lat 90. nikomu nie przychodziło do głowy kwestionować prawa do aborcji w przypadku uszkodzenia płodu czy zagrożenia zdrowia matki. Nawet Chazan na początku lat dwutysięcznych obwieszczał z dumą, że w jego klinice nie wykonuje się przerwań ciąży ze względu na stan zdrowia matki lub powstałych wyniku gwałtu – z czego można za Ewą Siedlecką wysnuć wniosek, że wtedy jeszcze nawet tam przerywano ciąże takie jak ta, o której ostatnio było tak głośno.

Skrajne pomysły, jak bezwyjątkowy zakaz czy projekt karania kobiet, były raczej wypuszczane jak balony próbne, by mniej na pozór opętane, ale radykalne restrykcje, wydawały się mniejszym złem. Mam wrażenie, że owe skrajne pomysły, jak dziś projekt karania za edukację seksualną, służyły raczej odwróceniu uwagi – protestując przeciwko najbardziej skrajnym projektom, przegapialiśmy i przegapiałyśmy te nieco mniej skrajne. I wspaniale nas one demobilizują mobilizując pozornie – okopujemy się bowiem na pozycjach, na które to oni nas zapędzili/ły. Bronimy prawa do aborcji, gdy płód nie ma czaszki, kobieta jest dziewczynką lub chodzi o ewidentny gwałt. Nie starcza nam siły i wyobraźni, by bronić prawa do aborcji w ogóle, jako prawa kobiety do wyboru.

Czy rodzącej kobiecie rzeczywiście odmówiono znieczulenia i cesarki powołując się na klauzulę sumienia – zapytał Internet parę dni temu. Nie wiem, ale nie zdziwiłoby mnie to, tak jak klauzula sumienia nie zabrania dziś mówić rodzącym, że „jak rozstawiałaś nogi, to teraz cierp”. Tak jak wysłuchiwać tego musiały kobiety rodzące w budynkach oznaczonych orłem bez korony, muszą te, które rodzą już w placówkach oznaczonych jako „przyjazne matce i dziecku”, jak choćby w placówkach kierowanych przez Chazana.

To wtedy, u początku transformacji, przegrałyśmy i przegraliśmy wojnę o język, przerwanie ciąży zamieniając na aborcję, płód na dziecko poczęte i skreślając z języka kobietę. Małgorzata Szpakowska analizując listy do czasopism kobiecych już z początku lat 90., zauważa, że nawet jeśli ich autorki wypowiadają się „za”, to nie za prawem do dokonania wyboru przez kobietę, ale raczej za katalogiem najbardziej drastycznych wyjątków od normy, jaką ma być uniwersalne zło przerwania ciąży, żądając litości dla kobiet w szczególnie trudnej sytuacji, ale nie uniwersalnego prawa do wyboru kobiety. I w 2014 roku wciąż żądamy litości, a nie prawa do wyboru.

Być może jesteśmy w tym samym punkcie, co ruch na rzecz planowania macierzyństwa na początku poprzedniego wieku. Zrodził się on ze współczucia z tymi, które rodziły w najtrudniejszych warunkach; i rodziły, bo nie znały sposobów kontrolowania płodności. Współczuły zaś te, które ze względu na swoją bardziej uprzywilejowaną pozycją miały wiedzę, jak niechcianej ciąży unikać. I chciały pomóc tym, dla których jedynym środkiem kontroli urodzin były aborcje. Dziś ruch na rzecz prawa do aborcji czerpie z tych tradycji, lecz dziedziczy też ową miłosierną retorykę, cytuje nieustannie Żeleńskiego, lecz nie wypracował w Polsce nowego teoretycznego zaplecza.

Aborcja na życzenie? Nie ma problemu, gdy masz znajomego lekarza czy znajomą lekarkę, mieszkasz w dużym mieście i masz pieniądze. Cesarka na życzenie – proszę bardzo, w prywatnym szpitalu gdzie nie kontroluje NFZ lub obok ubezpieczenia, w publicznym szpitalu, gdy masz swojego lekarza/lekarkę. Aborcja z ustawy – no, nawet tutaj znajomy/a lekarz/rka popilotuje przez mniej życzliwych kolegów czy koleżanki, podpowie, gdzie jechać w nocy i co powiedzieć, a także przygotuje teczkę naprawdę mocnych dokumentów. Nie masz swojego lekarza czy lekarki? Zapomnij o cesarce, zapomnij o aborcji, zapomnij o znieczuleniu i godności. Tylko lekarz/lekarka ma władzę decydowania, co dalej.

W 2011 roku podczas zbiórki podpisów za obywatelskim projektem ustawy na rzecz prawa aborcji na żądanie rozmawiałam z setkami, jeśli nie tysiącami kobiet. Większość reagowała pozytywnie i popierała pomysł zniesienia zakazu. Jednocześnie wiele tych kobiet, mówiło o potrzebie regulacji, chodziło im o to, że nie każda kobieta może mieć prawo do decydowania, że decyzja powinna być podjęta poza nią. Mężczyźni z kolei pytali: „jak to, to ona ma decydować, nie ja?” Idea prawa kobiety do wyboru nie istnieje w polskiej wyobraźni AD 2014. Być może to ostatni moment, by zacząć żądać prawa do aborcji na życzenie. Bez względu na przyczyny, dla których kobieta nie chce urodzić.

Po Korwinie – Chazan

Nie bawił mnie Korwin od poniedziałku do piątku we wszystkich mediach. Nie bawili mnie błyskotliwi zapraszający go do swojego programu – bo stawały się one jego programami. Zabłysnąć przy Korwinie oświeceniowym światopoglądem wydawało się proste. Ale to on dostał te 7%, i jego zwolennicy. Ludzie, do których trafia pochwała bicia dzieci i kobiet, pochwała gwałcenia, i jeszcze pochwała Adolfa Hitlera. Zobaczyli, że można, oficjalnie, w telewizji, i jeszcze się wygrywa. Więc oni też zagrali. I wygrali.

Festiwal Chazana we wszystkich mediach, znów od poniedziałku, powtarza ten bolesny i nieśmieszny schemat. Być może na początku chodziło to, by go ośmieszyć i zdyskredytować. Ale przy okazji zabłysnąć swą nowoczesnością na tle ciemnogrodu? By znaleźć się po drugiej stronie Chazana wystarczyło już być przeciwko rodzeniu dzieci przez 11-letnie dzieci, ale być może już za rodzeniem przez dzieci 15-letnie. Być przeciwko rodzeniu płodu skazanego na śmierć po opuszczeniu macicy i bezmózgiego, ale już nie przeciwko donoszeniu i urodzeniu płodu obarczonego mniejszą wadą. Ach, i oczywiście nie ma w tym niby anty-Chazanowym dyskursie oświeconym miejsca na słowo „płód”. Mowa jest przecież o dziecku w brzuchu. Następnym razem anty-Chazanowcy będą mówić o dzieciątku pod sercem.

Następnym razem, bo będzie następny raz. Pół roku temu było o dzieciach z zespołem Downa, pamiętacie? Teraz jest o sumieniu. Za pół roku będzie o gwałcie, bo to nie powód by zabić dziecko, tyle ludzi fajnych jest z gwałtu, mówiła pewna kandydatka, która chciała prześcignąć Korwina w wyniku wyborczym, a kobiety lubią być gwałcone, mówi Korwin i jego wyborcy, a jak się żonę przywoła do porządku, to taki seks jest dla obu stron satysfakcjonujący i idziemy do urn, i oddajemy głos na tego pana i jego program. Za rok , może dwa, będą na pewno znów obchody rocznicy śmierci pewnej kobiety, która wprawdzie wybrała śmierć, czego Kościół nasz jedyny nie akceptuje, ale w tym wypadku to jest życie za śmierć, oddając swe użycie uratowała życie dziecka, którego nie miała szansy zobaczyć. Więc każda Polka powinna pójść w jej ślady zakrzykną kolejni Chazanowie. Korwinowie, Jurkowie, Bosakowie… Za rok my zamieścimy i podpiszemy parę petycji, udamy się na protest pod sejmem i będzie cool. Obronimy kompromis aborcyjny.

Po tych petycjach i protestach, gdy palce spuchnięte nad klawiaturą, otrąbiamy zwycięstwo: nie posunęli się dalej!. Nadal można – hurra! i jak się ma szczęście w nieszczęściu – legalnie usunąć ciążę z gwałtu, gdy ma się lat 11, a nawet, gdy ma się lat więcej nie musieć donosić uszkodzonego płodu i pozwolić mu umrzeć zanim zamieni się w dziecko. I radośnie świętować będziemy święty kompromis aborcyjny, który po raz kolejny uda się nam razem, ramię w ramię, obronić.

O prawie do wyboru dla kobiet bez względu na wiek i przyczynę nie ma w tym świecie mowy. Aborcja na życzenie istnieje tylko jako figura retoryczna, którą posługują się przeciwnicy wyboru i wrogowie kobiet. O tym, że zakaz aborcji to cecha państw totalitarnych – cicho sza!

W demokratycznym sosie daliśmy Korwin-Mikkemu 7% głosów. W tym samym duchu odbywa się od 25 lat inny niemający nic wspólnego z demokratyzacją proces. Korwin twierdzi, że kobietom nie jest potrzebne prawo głosu. To prawda, kobietom w Polsce odebrano prawo decydowania o sobie, o własnym życiu. I co? I nic, proszę państwa się nie stało. Słońce nie spadło na ziemię, szarańcza nie zaczęła pustoszyć naszych plonów, nikt nie dokonał samospalenia, proces demokratyzacji wchodzi w kolejną fazę, w której niezgoda na urodzenie dziecka z gwałtu przez 11latkę jest jedyną formą niezgody na to, co się wokół nas dzieje.