Ch**owa polityka

Sorry, ale taki mamy język. Słowo na ce-cha musi się wręcz pojawić w tytule. Tak zwana afera podsłuchowa, o której oczywiście wszyscy chcemy zapomnieć jak najwcześniej, była tylko wisienką na torcie, torcie pieczonym co najmniej od 1989 roku. Więc parę słów o słowach „powszechnie uznawanych za nieparlamentarne”, a jednak niezbędnych w parlamentarnej polityce.

10544954_10204585972877208_1384502966_n

Nie ja pierwsza zauważam – chwała tu Indze Iwasiów – że seksistowski charakter wypowiedzi nieodłączny jest od męskiego politycznego świntuszenia. To nie w 2014 roku politycy zaczęli rzucać słowami, które zazwyczaj w cytacie się wykropkowuje. Zapewne używali tych słów od zarania, a wspomnienia z okresu budowania pierwszej „Solidarności” dyskretnie pomijają ten akcent.

Wulgaryzmy w wypowiedziach nagranych przez kelnerów albo kogoś innego i publikowanych przez pewien tygodnik, to woda na młyn jego sprzedaży, każdy chętnie rzuci się na nie wykropkowane wreszcie wulgaryzmy. To, jakiemu służą celowi, gawiedzi potwierdza jedynie, że oni, politycy, mają człowieka w dupie, bez żadnego wykropkowania i ch** go wie. Pogarda, z jaką odnoszą się owe wulgaryzmy do świata rządzonych przez rządzących, jakoś przyczaja się pod kaskadą błyskotliwych sformowań, podchwyconych przez bystrych internautów. Wiecie, że wypowiedź o łódzkim lotnisku można strawestować jako „siedzenie, przyrodzenie i kamienie”?

Nagrani w 2014 czy 2013 roku nie są pionierami na tym polu. Przedtem było „Ch**je precz” w 2003 i „Tera, qurwa, my” w 1997 (w wykonaniu nieocenionego Jarosława Kaczyńskiego). A może przedtem byli mniej nagłośnieni przez media mistrzowie bon-motu? A może język TKM jest założycielskim slangiem wolnej Polski?

Leszek Miller opowiadający o tym, że ważne, jak mężczyzna kończy, spotyka się w niej z Andrzejem Lepperem duszącym się ze śmiechu, że jak to można zgwałcić prostytutkę, ha, ha, ha. Poseł poklepujący tłumaczkę spotyka się z innym przedstawicielem demokratycznej władzy, który akurat kogoś zgwałcił, a co, nie wolno, w demokratycznym kraju?

Politycy z jednej i drugiej strony prześcigają się, kto z nich ma dłuższego. I nie dotyczy to chłopackich przechwałek po pijaku, ani skrajnych politycznych marginesów. To jest standard politycznego dyskursu. W którym nie ma kobiet, bo my, sorry Winnetou, nie możemy wystąpić w konkursie na najdłuższego. I to właśnie wyłania się z podsłuchiwanej afery, ale jakoś nie chce się tego zauważyć jej komentatorom, bo komentatorki dość mocno zauważyły o co tu, kurna, chodzi.

Niektóre kobiety próbują z politykami rywalizować językiem, inne – prawdziwie męską postawą. Jeszcze inne próbują zbudować alternatywę dla „męskich” walorów fotografując się – a to przy basenie, a to w upojnym tańcu, a to z cycem na wierzchu. Ale świat polskiej polityki jest dla nich niedostępny – bo wszystkie mają definicyjnie najkrótszego, bo ich penis liczy 0 centymetrów, 0 milimetrów, a ich łechtaczka nie ma nic do rzeczy w męskim wyścigu. Co najwyżej liczą się kobiece macice, a raczej ich zawartość – czy w zdeterminowanej męską anatomią może byś miejsce na prawo kobiet do wyboru? Przecież to te wydłużające się jak nos Pinokia narządy decydują o zawartości owych macic i to właśnie stało się w 1993 roku, gdy zakazano aborcji, a zwieńczeniem tego spektaklu jest triumf Chazana i jemu podobnych.

Jak atrybutem posła do pierwszego sejmu była szabelka, tak dziś do polityki wstępem jest penis, koniecznie obnażany w dyskursie publicznym, nie bójmy się tego procesu, to penis i dyskurs i jego walory wszerz i wzdłuż czyni jego właściciela politycznym bytem. Nie dziwi więc akcja Partii Kobiet namawiająca do symbolicznego przyczepienia sobie ptaszka. Koleżanki nie wykazały się jednak polityczną odwagą – ptaszek to tylko ptaszek, polityczna ambicja nie może cofnąć się przed słowem na cztery litery. A kobiety jak wiadomo mogą se co najwyżej doprawić ptaszka. Tyle o polityce, drodzy państwo.