Rzecznicy, alimenty i 500 plus

Iza Desperak

Likwidacja Funduszu alimentacyjnego w 2004 roku wywołała bezradną wściekłość samotnych matek, których budżety domowe zatrzęsły się w posadach. Krok ten spotkał się z praktycznie zerowym zainteresowaniem i odzewem społecznym. Samotne matki zagryzły zęby w ciszy, przerywanej nielicznymi przypadkami skandali związanych z niepłaceniem alimentów przedostającymi się do opinii publicznej.

Pisał o nich „Superexpress”, zainteresowała się posłanka z PiS, a nawet Samoobrona. Bohaterki samotnej walki o alimenty, jak Renata Iwaniec, trafiły nawet na łamy „Wysokich Obcasów”. Na co dzień jednak niepłacenie alimentów było prywatną sprawę, od której państwo umywało ręce. I nawet przywrócenie Funduszu w 2009 roku, efekt kilkuletniej pracy mikrego ruchu społecznego, nie przełamało tabu wokół społecznego przyzwolenia na niepłacenie alimentów.

W przeddzień Dnia Dziecka, 31 maja 2005 roku, odbyło się spotkanie w biurze Rzecznika Praw Obywatelskich, które otworzył sam Rzecznik Praw Obywatelskich, prof. Andrzej Zoll. Celem spotkania miało być przedstawienie i przedyskutowanie raportu krakowskiego Centrum Praw Kobiet i Stowarzyszenia na Rzecz Odpowiedzialnych Rodziców w sprawie egzekucji alimentów. Wśród uczestników miał być Paweł Jaros, ówczesny Rzecznik Praw Dziecka, jednak przywitał się tylko z zebranymi i oświadczył, ze musi opuścić spotkanie, bo ma wiele innych obowiązków – musi udać się na otwarcie wystawy „Papież i dzieci”. Spośród zaproszonych gości nie dotarła w ogóle prezeska Krajowej Rady Komorniczej, Iwona Karpiuk- Suchecka, zamiast niej na miejscu przeznaczonym dla referentów zasiadł pan Paweł Łukaszewicz, komornik z Wołomina, który sam zastrzegał się, że w żaden sposób nie reprezentuje środowisk komorników, i mówi wyłącznie w swoim imieniu. Sekretarz stanu w ministerstwie polityki społecznej, Cezary Miżejewski, wyszedł w połowie spotkania.

To było w 2005 roku. W 2015 roku, 18 września, łódzka Izba Komornicza zorganizowała konferencję prasową, inaugurującą akcję społeczną: „Nie odrzucaj swojego dziecka. Płać alimenty”. Zaprosili do udziału między innymi wicemarszałkinię Sejmu Wandę Nowicką, oraz Joannę Łukaszewicz, przedstawicielkę Stowarzyszenia Poprawy Spraw Alimentacyjnych „Dla Naszych Dzieci”. A 9 lutego 2016 roku w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich odbyło się posiedzenie Zespołu Ekspertów do spraw Alimentów, powstałego dzięki porozumieniu Rzecznika Praw Obywatelskich, Rzecznika Praw Dziecka, oraz między innymi Stowarzyszenia „Dla Naszych Dzieci”.

Powiedziałabym z perspektywy tych kilkunastu lat, że wreszcie jest to „dobra zmiana”. Doczekałyśmy się uwagi i instytucjonalnego wsparcia. Przez lata słyszałyśmy, że jesteśmy patologią, a nie rodzinami, że państwo nie jest ojcem, i że jak se pościeliłaś, tak masz. A jak się nie podoba, to trzeba unormować sytuację rodzinną, czyli wyjść za mąż i urodzić kolejne dziecko. Bez tego za rodziny nie uchodzimy.

Tysiące, dziesiątki i może setki tysięcy wyszły w tym samym 2016 roku na ulice w obronie państwa prawa. W tym państwie prawa niepisaną regułą było i jest nadal, że wyroki alimentacyjne nie są wyrokami sądów działających w majestacie prawa, bowiem są nieegzekwowalne przez państwo, z czego wynika, że państwo nie życzy sobie mieć z nimi do czynienia. Komornicy i rzecznicy – praw obywatelskich i praw dziecka – powolutku pokazują, że tak być nie musi. Ale to powolutku oznacza kilkanaście lat, czyli całe życie dzieciaka, którego przez całe swe dzieciństwo utrzymuje tylko matka, i który w dorosłość wkroczy bez owych kilkunastu tysięcy wkładu, które sąd nakazał wpłacać drugiemu z rodziców; bez owych kilkuset złotych, które budżetowi rodzinnemu przywróciłoby równowagę.

I gdy cała Polska spiera się, czy 500 złotych na dziecko to dobra zmiana czy wprost przeciwnie, pojedynczych rodziców w tej debacie nie ma. Inicjatywa, by samodzielnym rodzicom jednego dziecka podnieść próg dochodowy przeszła bez echa.

W państwie debatuje się, ilu dzieciom, kiedy i jak wypłacić owe 500 złotych. Nie ma mowy o tych dzieciach, które owe 500 złotych (lub 300 lub 800) mają ZAGWARANTOWANE wyrokiem sądu działającego w imieniu PAŃSTWA.


Korekta: Grzegorz Stompor

Co nas czeka w nowym roku?

Zamiast przyłączać się do komentatorów „dobrej zmiany”, którą otrzymałyśmy_liśmy pod choinkę (nawet jeśli świąt nie obchodzimy), postanowiłam podzielić się tym, co nauka ma do powiedzenia na ten temat. Socjologia, bo tę jej gałąź reprezentuję, nie ma prawa ani narzędzi do orzekania o przyszłości (jako rzecze między innymi Zygmunt Bauman). Socjologia opisuje natomiast rzeczywistość społeczną, a jej najambitniejszym metodologicznie zadaniem jest uchwycenie zmian w owej rzeczywistości zachodzących. I socjologia nie orzeka, czy są to Dobre, czy Złe Zmiany.

6144135392_d3d15648ff_bZygmunt Bauman, fot. M. Oliva Soto, European Culture Congress

Życzę nam wszystkim, by socjologowie się nie mylili. Immanuel Wallerstein już w 1999 roku oznajmił, że świat, jaki znamy, odchodzi w przeszłość wraz z kapitalizmem. Uczestniczymy właśnie w narodzinach nowego porządku, którego możemy nie rozumieć, bo brak nam narzędzi jego poznania. Od tego czasu trochę się zmieniło w dziedzinie owych narzędzi, i oby tylko nam się wydawało, że kapitalizm trzyma się mocno.

Manuel Castells w 1997 roku opisał kres patriarchatu, który na naszych oczach jest zastępowany nowym, równościowym porządkiem społecznym. Nie wierzycie? Roland Inglehart i Pippa Norris w roku 2003 udowodnili empirycznie, opierając się na danych z 82 krajów świata, że fala równości płci nadeszła, a tam, gdzie nie dotarła dotąd, nadejdzie nieuchronnie po wzroście gospodarczym, poprawie warunków życia ludności i pogłębieniu procesów demokratyzacji. Jeśli nie zauważacie jej wokół siebie, to niedostatki demokracji jedynie to tłumaczą. Czy się zaangażujecie w KOD, czy organizację Manify, przyczynicie się do owej fali.

Wreszcie, Anthony Giddens już w 1992 roku opisał nowy porządek polityczny, któremu nadał nazwę „intimacy”, będący odpowiednikiem demokracji zbudowanym w sferze prywatnej, a nawet relacjach najbardziej intymnych, spełniający postulat drugiej fali feminizmu uczynienia prywatnego politycznym. I nie od rządów ani dyktatur, nie od Trybunału Konstytucyjnego nawet zależy, czy tę demokratyczną równość w relacjach najbliższych sobie zbudujemy. Czego nam wszystkim życzę.

Nie jest to felieton primaaprilisowy, tylko noworoczny. Autorów, koncepcji ani książek sobie nie wymyśliłam, wszystkie przetłumaczono na polski, załączam dla porządku listę polskich wydań. Raczej żaden minister nauki nie ma mocy ich unieważnienia.

I. Wallerstein, Koniec świata, jaki znamy, 2004

M. Castells, Siła tożsamości, 2008

R. Inglehart, P. Norris, Wzbierająca fala: równouprawnienie płci a zmiana kulturowa na świecie 2009

A. Giddens, Przemiany intymności. Seksualność, miłość i erotyzm we współczesnych społeczeństwach, Warszawa 2007

Dla kogo związki?

Iza Desperak

Upalne lato 2015, „na kogo głosujesz?”, odpowiadam, że na szczęście mam na kogo, wyjawiam, i nagle ups, „no co ty, przecież ta partia to…”. Kolega i człowiek, którego szanuję zaczyna argumentować, że przecież ta partia nie chce, by on miał kiedyś godną emeryturę. Dodam jeszcze, że partia, na której kandydatkę głosuję, ma niezbyt humanitarne podejście do praw pracowniczych, i nie mówi ani słowa o prekariacie, ani o mojej emeryturze. Ale obiecuje związki partnerskie i świecką szkołę, a to dla mnie, sfrustrowanej wyborczyni, to dużo. Świeckie państwo, równość małżeńska i pozostawienie kobietom decyzji o przerwaniu niechcianej ciąży to trzy wymarzone postulaty, których jak dotąd nikt mi nie obiecuje. Głosuję więc na tych, co choć zbliżają się do mego wyborczego ideału.

Drogi M., leżą mi na sercu emerytury, moja, twoja, i naszych dzieci. Leży mi też na sercu równość małżeńska, mimo że nie zamierzam zawierać jakiegokolwiek związku ani z mężczyzną, ani z kobietą – wiem jednak, że wiele osób, które mogłyby zapragnąć zawrzeć takie związki, nie może nawet o nich pomyśleć, nie wspominając o spełnieniu marzenia o wspólnych dzieciach. Ty zaś mogłeś wziąć ślub, gdy tego zapragnąłeś, i nikt nie odmawia ci prawa do ojcostwa. Biologia i demografia uwolniły mnie od potencjalnego macierzyństwa, jednak wciąż chciałabym, by wszystkie kobiety i wszystkie pary mogły decydować, czy, ile i kiedy chcą dzieci. I wiem, że jedno i drugie lepiej przeprowadzić w świeckim państwie, a poza tym egoistycznie przeraża mnie myśl o religii w przedszkolu i szkole, do której trafi niedługo mój wnuczek.

Blisko mi do lewicowej wrażliwości, jednak geje i lesbijki to nie tylko wyborcy lewicy. Czasem nie po drodze z lewicą moim koleżankom, które przecież też powinny mieć prawo do miłości, a są przedsiębiorczyniami, którym lewica niewiele ma do zaoferowania. Prawo do wyboru powinny mieć nie tylko ateistki i osoby religijnie indyferentne, ale i wierzące, i praktykujące katoliczki, jak również protestantki, żydówki i muzułmanki. Prawo do równości w miłości, gdy je wreszcie uchwalimy w tym naszym sejmie, służyć będzie także wyborcom PiSu, a nawet otwartym homofobom – oni też będą mogli zawrzeć cywilny związek partnerski. W którym sejmie, pytacie? No cóż, chyba nie w tym, co go wybieramy 25 października, ale kto wie?

Od owego letniego popołudnia, gdy odbyła się pamiętna rozmowa, od której zaczęłam, minęło raptem kilka tygodni. I oto mamy trzy ugrupowania (dwie partie i jedną koalicję) prześcigające się w deklaracjach, która jest bardziej przychylna postulatom równości osób LGBT, i wytykające konkurentom niewystarczające zaangażowanie. Jedni mówią o równości małżeńskiej, a w programie mają tylko związki partnerskie, drudzy podpisują tęczową deklarację, ale nie zakotwiczają jej wystarczająco w programie – ścigamy się na fejsbukach w wyliczaniu tych niedociągnięć. I już nikt nie nazywa nas lewicą obyczajową, a związki partnerskie przestają być domeną wyłącznie lewicy. I dobrze, bo tylko gdy będzie to nasza wspólna sprawa, kolejny sejm uchwali ustawę o związkach, a może od razu o równości małżeńskiej? Skąd niedaleko już do sejmu, który przegłosuje ustawę o równym statusie kobiet i mężczyzn, która jakby nie było dotyczyłaby 99 procent społeczeństwa. 

Pakiet Franciszka: ekologia i zakaz aborcji, czyli dwa w jednym

Punkt 120 wychwalanej pod niebiosa encykliki Laudato si zaczyna się następująco: „Ponieważ wszystko jest ze sobą powiązane, nie da się pogodzić obrony przyrody z usprawiedliwianiem aborcji”. Być może nie wszyscy doczytali, lecz zdumiewa mnie entuzjazm i brak dystansu wobec pakietu, który Franciszek próbuje nam właśnie wcisnąć.

W kraju, w którym na pomniki i ronda Jana Pawła natykamy się wszędzie, a politycy wycierają sobie gębę Chrystusem Królem, encyklik się raczej nie czyta. Kult JPII jakoś nie obejmuje kultu dla treści zawartych przez Wojtyłę w Laborem Exercens, encyklice poświęconej pracy, gdzie mowa o godności człowieka pracy i godnej płacy. Opublikowana w 1981 roku miała być wyrazem papieskiego poparcia dla rewolucji „Solidarności”, jednak gdy rewolucja ta odniosła zwycięstwo nad wrażym komunizmem, encyklikę pogrzebano pod kultem JPII, który rozpoczął się jeszcze za jego życia. Transformacji w Polsce nie przyświecały hasła godności pracy, ale encyklika Evangelium Vitae z 1995 r. poświęcona wartości nienaruszalności życia. Tej pewnie też nikt nie czytał, ale bardziej pasowała do nowych czasów i nowego kierunku transformacji wyznaczonego właśnie przez Polskę: de-sekularyzacji państwa, symbolizowanego przez wszechobecne krzyże, likwidacji praw pracowniczych – oraz zakazu aborcji.

Przyzwyczailiśmy się do tego, że boskie prawo obejmuje wszystkich obywateli teoretycznie demokratycznego kraju i że żaden demokratyczny instrument z supremacją dekalogu nie wygra (czego najnowszym dowodem jest sprawa Chazana, który będzie świetnym ministrem zdrowia w nowym rządzie). Obserwujemy z niepokojem odrywanie się wyspy Polska od reszty Europy i pocieszamy się, że w Afganistanie mają gorzej. Nasze państwo dzielnie broni obywateli innych państw przed szariatem, przekonując nas, że o to chodzi w demokracji – ale tak naprawdę Afganistan, Irak i kolejne cele NATO to kolejne odsłony świętej wojny z niewiernymi.

Od dawna przeczuwam, że to tylko początek, a Polska jest liderem globalnego procesu. Przecież nie tylko u nas próbuje się ograniczyć prawo kobiet do wyboru, zakaz aborcji lansują polscy politycy na Litwie, wystawy ze skrwawionymi płodami, znane i u nas, objeżdżają Słowację. W Rumunii próbuje się właśnie ograniczyć dostęp do aborcji, który był dotychczas symbolem zwycięskiej walki z reżimem Ceauşescu. Zakaz aborcji w Portugalii zniesiono dopiero kilka lat temu i wciąż są tam całe połacie kraju, gdzie wszyscy lekarze, powołując się na klauzulę sumienia, obchodzą nowe prawo. W Hiszpanii właśnie próbowano ograniczyć prawo do aborcji, a i rosyjska cerkiew dzielnie działa w tym temacie.

Papież wydaje ekologiczną encyklikę, w której ochrona środowiska jest ściśle powiązana z „ochroną życia ludzkiego”. Encyklikę reklamuje zabawny filmik i – voila, wszyscy to kupują!

W myśli i praktyce ekologicznej jest wiele nurtów, papież wybrał sobie ten, w którym aborcja jest „nienaturalna”, podobnie jak hormonalna antykoncepcja. I przy naszym entuzjazmie dla wszystkiego co watykańskie przyjmiemy, że jest to jedyne możliwe stanowisko. Są przecież inne ekologiczne ruchy sprzeciwiające się antykoncepcji. Są kobiety, które odrzucają antykoncepcję hormonalną, bo hormony wraz z moczem trafiają do ścieków, a stamtąd do mórz, zaburzając ekosystem, i podobno nawet zmieniają płeć ryb!

Nie, papież nie odwołuje się do zdobyczy ekofeminizmu, bo przecież feminizm godzi w rodzinę i sprzeciwia się boskiemu planowi. Zadaniem Kościoła katolickiego na całym świecie jest wdrażanie boskiego planu: idźcie i rozmnażajcie się, gdzie ludzie, zwłaszcza kobiety, są tylko jego elementami. A ekologiczne opakowanie, jak widać, pomaga ten produkt wcisnąć, także młodym i nowoczesnym, segregującym śmieci i kupującym jajka eko. I będzie świetnym chwytem dla pozyskania poparcia w ograniczeniu dostępu do antykoncepcji w Polsce, ograniczenia prawa do aborcji w jakimś europejskim kraju oraz zmuszania dziesięciolatek do rodzenia nie tylko w Południowej Ameryce.

Iza Desperak

Komorowski czy Duda, uda się czy nie uda

Czy rak, czy ryba, durak kandyba – taka głupia rymowanka przykleiła się do mnie w powyborczy poniedziałek, gdy okazało się, że jednak Duda. Czy rak czy Duda, wsio ryba – dopowiedziałam sobie pointę. Czym różnią się obaj kandydaci? Duda chce karać więzieniem lub utratą uprawnień do wykonywania zawodu lekarzy wykonujących zabiegi in vitro (ekskomunika to za mało), Komorowski zaś na spotkaniu z łódzkimi środowiskami kobiecymi na całą Polskę oświadczył, że in vitro to trudna i kontrowersyjna kwestia, którą należy pozostawić własnemu sumieniu. Zresztą, po zderzeniu się z wynikiem pierwszej tury z pewnością nie zaryzykuje już tak „liberalnej” deklaracji.

To samo spotkanie (na którym m. in. komplementował też nieco seksistowsko feminizację Łodzi i podkreślił, że on sam oczywiście nie miał żadnych problemów ze spłodzeniem piątki swoich dzieci) zaczął jednak od stwierdzenia, że fundamentem polskiej zgody jest tak zwany kompromis aborcyjny. To samo powtarzała wyborcom pierwsza dama.

Nikt temu otwarcie nie zaprzeczy. Kłamstwo o rzekomym kompromisie aborcyjnym jest wejściówką do świata polityki. Wszyscy kandydaci milczą o aborcji. Zapłodnienie in vitro jest jedynym tematem związanym z prawami reprodukcyjnymi dopuszczalnym w debacie publicznej, i to tej „kontrowersyjnej”. Wszyscy milczą o prawach osób LGBTQ. Nawet nie zająkną się na temat religii w szkole, nie zdejmą krzyża w Sejmie ani w pałacu prezydenckim. Jedyne komunikaty w tych tematach, które docierają do wyborców, to kłamstwa o rzekomej zgodzie zawartej gdzieś na górze, co skutecznie wyklucza inaczej myślących z jakiegokolwiek politycznego działania. Nawet w formie oddania głosu w wyborach.

W wyborach w 1989 roku, by zdobyć głosy wyborców, wystarczyło mieć zdjęcie z Wałęsą. Dziesięć lat później trzeba było mieć zdjęcie z papieżem, w wyborach prezydenckich w 2000 roku miał je zarówno post-solidarnościowy Marian Krzaklewski, jak i post-PZPRowski Aleksander Kwaśniewski. Jolanta Kwaśniewska przekonywała, że „nasza rodzina kieruje się w życiu Dekalogiem”, co było kampanijnym majstersztykiem. W 2015 nie ma już Jana Pawła II. Kandydaci ścigają się o to, kto będzie świętszy od papieża. Jedynie Janusz Palikot próbował się niegdyś wyłamać z zaklętego kręgu tronu z ołtarzem, nie przyniosło mu to jednak sukcesu. Paweł Kukiz śpiewał kiedyś, że ZChN zbliża się, ale mu się odwróciło.

Wyborcza obietnica intronizacji Chrystusa Króla złożona przez Grzegorza Brauna była nie do przeskoczenia. Wszyscy kandydaci jednak próbowali, odmieniając zawsze na wszelkie sposoby mantrę „polska rodzina”, co w sumie wydaje się niegroźne przy antysemickim „nie dla żydowskich roszczeń” i homofobicznym „stop sodomii”. Każdy wyborca wie, że polska rodzina to chłopak i dziewczyna, ale jak urodzi im się dziecko, to ich prywatna sprawa i polityki prorodzinnej przecież nie będziemy im fundować. Aborcja zresztą też jest prywatną sprawą, o ile mamy kasę i robimy to dyskretnie. Polska przedmurzem chrześcijaństwa jest od wieków, dzielnie walczącym z islamskim terroryzmem. Będziemy do ostatniej kropli krwi bronić przed prawem szariatu mieszkańców Iraku, Afganistanu i kolejnych krajów. (I znów nie starczy na alimenty, zasiłki czy leczenie waszych dzieci).

Szczerze zazdroszczę wyborcom, którzy w tym zestawie znaleźli choć jedną obietnicę, na którą czekali, i mieli na kogo oddać swój głos. Spotkałam nawet w powyborczy poniedziałek panią, która głosowała na tego naszego, z gór, i nie rozumie tych, co narzekają, bo potrzebny nam porządny prezydent, jak w Rosji. Tamten do łagrów wsadzał, ale był porządek.

Od 1993 roku czekam na wyborczą obietnicę zniesienia zakazu aborcji, wprowadzenia związków partnerskich i realnej świeckości państwa. W ostatnich wyborach parlamentarnych głosowałam na Wandę Nowicką, specjalnie pojechałam głosować w innym okręgu. W prezydenckich głosowałabym na Annę Grodzką lub Wandę Nowicką – no cóż, obydwu zabrakło naszego wsparcia w rejestracji. No i jest jeszcze Robert Biedroń, ale on wybrał rolę prezydenta Słupska – zapewne też na skutek zmierzenia się z sejmowymi wiatrakami. Więc w obecnych wyborach znów skreślam wszystkich kandydatów, choć przestaję mieć nadzieję, że to coś zmieni.

No, chyba, że wystartuję w 2020. Pomożecie zebrać podpisy i kasę?

Iza Desperak

Katolicy za podziemiem. Aborcyjnym

Amerykanie mają organizację „Catholics for Choice”, czyli katoliczek i katolików popierających prawo kobiet do wyboru, w tym do przerwania ciąży. My w Polsce mamy tajną organizację katolików wspierających aborcyjne podziemie. To farmaceuci oraz radni sejmiku województwa podkarpackiego.

Farmaceuci, wbrew instrukcjom z ministerstwa, nie chcą sprzedawać antykoncepcji awaryjnej. Nie, nie twierdzą, że EllaOne ma działanie poronne, ani nie powołują się na klauzulę sumienia. Bo z racji wykształcenia wiedzą, że nie działa ona poronnie. Sprzeciwiają się zaś jej dystrybucji w aptekach, bo może nieść nieznane zagrożenia w postaci nieprzewidywalnych skutków ubocznych. Nie przeszkadza im sprzedaż w tych samych aptekach środków bez recepty: paracetamolu, aviomarinu czy syropów na kaszel, których działania niepożądane mogą być o wiele poważniejsze.  Nie mają także problemu ze sprzedażą w aptekach środków niebędących lekami, których szkodliwość może być większa niż wspomnianego paracetamolu.

Radni województwa podkarpackiego też pewnie wiedzą, że nie jest to pigułka poronna. I ostatecznie nie protestują przeciwko sprzedaży prezerwatyw na terenie ich województwa (jeszcze nie!). Ale postanowili stanąć na czele krucjaty przeciwko legalnej już w Polsce antykoncepcji awaryjnej, do której chyżo dołączają inne regiony kraju.

Jedni i drudzy usiłują zablokować dostęp kobiet do pigułki, która ochroni je przed niepożądaną ciążą. Dlaczego? No cóż, albo sprzeciwiają się w ten sposób prawu kobiety do decydowania o swojej rozrodczości, albo wspierają podziemie aborcyjne. Gdyby rzeczywiście chcieli zmusić kobiety do rodzenia, musieliby uniemożliwić sprzedaż wszystkich środków antykoncepcyjnych z prezerwatywami włącznie oraz zakazać wszelkich form edukacji seksualnej. Takie przepisy wprowadzono niegdyś w USA, ale nikt jakoś nie domaga się ich wprowadzenia w Polsce. Czyli farmaceutom i radnym nie chodzi bynajmniej o życie – i nawet nie o zmuszenie kobiet do rodzenia.

Wobec tego rozpatrzmy hipotezę numer dwa. Radni i farmaceuci robią to, by chronić podziemie aborcyjne (hipoteza ta jest obiecująca!) Ograniczenie dostępu do antykoncepcji awaryjnej zwiększa liczbę niechcianych ciąż i potencjalnie liczbę zabiegów przerwania ciąży. Tak, większość z nich odbędzie się podziemiu. Tak, w województwie podkarpackim w publicznych placówkach rzadko przerywa się ciąże nawet wtedy, gdy prawo na to zezwala. W Łodzi, gdzie w wyjątkowych, określonych przez prawo sytuacjach ciążę przerwać się da, cena nibypodziemnego zabiegu (w tym samym szpitalu, który nie może wykonać zabiegu oficjalnie) sięgała kilka lat temu 9 tysięcy złotych.  Brak jest porównywalnych danych co do województwa podkarpackiego, ale obawiam się, ze może być – z powodu mniejszej liczby szpitali –  drożej i bardziej traumatycznie dla kobiety. Protest radnych wojewódzkich przeciwko sprzedaży antykoncepcji awaryjnej chroniłby więc interesy podziemia aborcyjnego, a nie wartości rzekomego „życia poczętego”, którym karmią nas od ponad dwudziestolecia przeciwnicy prawa wyboru.

A jak jakaś kobieta zajdzie w ciążę i nie będzie jej stać na zabieg w podziemiu? No cóż, to tylko skutki uboczne. Mniej istotne dla oponentów niż skutki uboczne zabiegu w podziemiu, nieporównywalne do skutków ubocznych tej groźnej pigułki zmniejszającej ryzyko niechcianej ciąży, zalecanej wyłącznie wtedy, gdy zawiodą inne środki antykoncepcyjne, gdy pęknie prezerwatywa, gdy zapomni się o regularnej pigułce, gdy nie stosujemy antykoncepcji, bo nie planujemy seksu, i wreszcie gdy seks odbywa się bez naszej zgody. Tylko ten ostatni argument wystarczyłby do przekonania nieprzekonanych do pigułki – ale nie rzeczników podziemia aborcyjnego. Bo ono żywi się pękniętą prezerwatywą lub jej brakiem, niechęcią do pigułki, grzesznością poronnej rzekomo spirali i wymuszonym seksem.

Iza Desperak

Kobieta do bicia. O przemocy, związkach i demokracji

Posłanka Pawłowicz tak nas wkurzyła, spożywając w sejmie sałatkę, że musimy dać temu wyraz. Nie lubimy tej baby przecie. Klikamy kolejne memy, niespecjalnie przejmując się, że niektóre komentarze są wyraźnie seksistowskie. Tak mamy, Pawłowicz nas obraża, my obrażamy ją. 

Ceasar Salad

Niektórych obraża publiczne jedzenie. Jednak w sejmie i – szerzej – w polityce dzieje się parę rzeczy nieco bardziej doniosłych, i jakoś nam w tym zbiorowym oburzeniu umknęły. Mnie na przykład oburzyła wypowiedź pewnego posła, zrzucającego odpowiedzialność za blokowanie konwencji antyprzemocowej na samych wyborców, i wyborczynie, niezbyt uparcie dopominających się jej ratyfikacji od posłów.

Fajnie dowalić posłance za jedzenie podczas obrad sejmu. Jakoś mniej liczą się ci, co nie jedzą. Chyba nie bardzo wiemy, co tam robią, no chyba że odburkną coś posłance. A oni tam siedzą i naciskają przyciski, proszę państwa. I decydują, że nie będzie w tym kraju poparcia dla konwencji przeciwko przemocy wobec kobiet. I że nie będziemy rozmawiać o związkach partnerskich. Ile memów z nazwiskami posłów blokujących oba tematy w sejmie polubiliście i polubiłyście na fejsbuku? 

Parę lat temu „zgrzewaliśmy” się z Renaty Beger, co to lubi seks jak koń owies. Albo nie lubiliśmy zbiorowo Elżbiety Radziszewskiej, zwanej pogardliwie Radzią. Jeszcze przedtem żenowała nas Elżbieta Kruk w stanie po spożyciu. Albo bohaterki filmu „Zawód posłanka”. Co mają wspólnego te panie? Ano to, że są paniami.

Panowie mają więcej klasy. Spożywają nie sałatki na sali obrad, ale porządne treściwie posiłki gdzie indziej. Nie wpadają na obrady nieświeżo po wczorajszych imieninach, a jeśli nawet im się to zdarza, to kamera i tak zarejestruje pijaną koleżankę. Pijany poseł? A co to za temat dla mediów, norma, panie.

Nawet jak im się wymknie grube słowo, to dowiemy się o tym z nielegalnego podsłuchu, a nie ze  stenogramu sejmowego. Nawet jak ich żony rozrabiały nieco w samolocie tanich linii, oni są nieposzlakowani. Nadużyli publicznych funduszy? Spoko, już oddają. Gdzie totalne potępienie ze strony żądnych krwi internautów? No cóż, wszyscy przewalamy jakieś delegacje, diety czy kilometrówki, gdyby nie te żony by im się upiekło. No i facetowi coś się od życia należy. Pijące wniesiony alkohol w Ryanairze żony polityków, spożywająca sałatkę posłanka Pawłowicz czy mówiąca otwarcie o seksie Renata Beger to kobiety, które można i trzeba ośmieszyć. Z facetów możemy się co najwyżej pośmiać.

A sejm miele jak mielił, ustawę za ustawę, tylko nie to, co byście chcieli i chciały. Linkując kolejne zabawne cytaty z Pawłowicz zapominamy, że mieliśmy sprawdzić, co z realizacją obietnic wyborczych, i czy wreszcie zajęli się tym, co ważne dla nas. No jasne, że nie zajmą się przemocą wobec kobiet czy związkami osób jednej płci, bo mają co innego do roboty. Na przykład rytualne utarczki z Pawłowicz.

Poseł Pawłowicz jest dla nich cenna. Uosabia w sobie całe zło PiSu, konserwatystów i moherów. W zestawieniu z jej talentem retorycznym bledną osiągnięcia PO – a raczej ich milczenie w kluczowych dla wyborców sprawach. Złą Pawłowicz trzeba pogrążyć by uratować wszechświat – niesie się Internetami. W sejmie zaś bez zmian: nie ma mowy nie tylko o zniesieniu zakazu aborcji, ale nawet o zniesieniu obowiązku meldunkowego. Nie udało się przez lat kilkanaście przegłosować równego statusu kobiet i mężczyzn, i pewnie jeszcze paru innych ważkich rzeczy – no to lu, w Pawłowicz. A co, nie można? 

Zdaje się, że ubocznym skutkiem walki o parytety, kwoty czy po prostu zwiększenie udziału kobiet w polityce są takie Pawłowicz, Beger, Kruk, i inne, które służą ośmieszaniu kobiet w roli polityczek. Powinny dostać medal od kolegów, a nie baty od wyborców. Pełnią gigantyczną rolę już nie chłopców, i już nie dziewczynek nawet, ale kobiet do bicia. No bo kobiecie to łatwo przywalić, taki sport narodowy.

Iza Desperak 

Anielska Barbie i dmuchane lale (płci obojga), czyli świąteczny szał zakupów

Przejdę od razu do rzeczy i zdradzę wam, co robiłam lalkom, gdy byłam mała. Otóż dorabiałam im coś, co moim zdaniem powinno TAM być. Jako dziewczynka nie miałam z tym większego problemu, wystarczyło zgrabne nacięcie. Przy odrobinie pomysłowości moje lalki robiły siusiu. Moja ówczesna wiedza nie podpowiadała mi innych zastosowań tego, o czym wtedy nie wiedziałam, że nazywa się „genitalia. Nie robiłam tego jakoś w ukryciu, ale to, że nikt z dorosłych nie skomentował mej innowacji, też było swoistym komentarzem.

IMG_9702

Zauważyłyście_liście, że lalki w ogóle nie mają genitaliów? Nie ma ich nawet uważana za symbol seksu Barbie, nie ma ich Ken, nie ma też miś Colargol, co ktoś przytomnie wychwycił. Czy nie wydaje się wam, że to wielki światowy spisek, w którym niechcący uczestniczycie, choćby milcząco?

W średniowieczu debatowano o płci aniołów: zasadniczo pozbawione są one na świętych obrazkach genitaliów, a poza tym szczelnie okryte szatą. Dziecięce amorki na plafonach niby płci nie mają, choć jak im się dobrze przyjrzeć, wyglądają na dziewczynki albo chłopców, i gdyby malarz ujął ich z innej strony, coś byłoby widać. Współczesne lalki nie mają TAM nic! Z wyjątkiem dmuchanych lalek, które służą dorosłym – one mają genitalia, zarówno żeńskie jak i męskie, odwzorowane jak najstaranniej.

Dlaczego dzieciom kupuje się zabawki? By się rozwijały (i nauczyły bawić się same i dały odetchnąć dorosłym). Dlaczego lalki nie mają genitaliów i czego to ma uczyć dzieci? Nie mam pojęcia, ale mnie to niepokoi, i to od wczesnego dziecięctwa, jak widać.

Moje dziecięce operacje na lalkach musiały być elementem półświadomej gry. Nie wiem, czy inne dziewczynki tak się bawiły, bo pierwsze zabawy lalkami już z koleżankami nastąpiły w moim przypadku dużo później, już w podstawówce, u koleżanki, która miała Barbie. Miałyśmy po osiem lat. Gdy miałam dziesięć, urodził się mój braciszek, i nie było to pierwsze dziecko, które widziałam na golaska. Rodzice kupili mi też wtedy wspaniałą lalkę, i jej już jakoś nie chciało mi się „operować”.

Mój wnuczek ma rok i miesiąc. Chcę mu kupić lalkę, by nauczył się czegoś o sobie i świecie, zanim dostanie pierwszy pistolet (bo ktoś mu go w końcu kupi). Nie wiem, kiedy odkryje, że nie wszystkie dzieci w żłobku mają siusiaka, i nie wiem, kiedy dowie się, że to bardzo ważne. Absolutnie nie chcę zafundować mu lalki podobnej do niego i innych dzidzi, z rączkami i nóżkami jednocześnie nie mającej nic w kroczu. Nawet małe i na pozór niewiele rozumiejące ze świata dziecko otrzymuje bowiem wraz z lalką potężny przekaz socjalizacyjny, że z genitaliami jest coś nie tak. I przekaz ten działa, po coś przecież producenci te lalki kastrują. To pierwszy przekaz ukrytego programu edukacji seksualnej: coś z tym jest nie tak. Albo coś z tobą jest nie tak, bo nie wyglądasz jak lalka. A rodzice i pani udają, że nie ma sprawy, starannie unikając tego tematu, choć mama i tata poświęcają dużo czasu i uwagi twoim intymnym miejscom przewijając, pudrując, i podczas kąpieli, i podczas wycierania do sucha.

Osławiony podział na różowe i niebieskie, opisana wielokrotnie Barbie i jej młodsze koleżanki nie niosą tak dramatycznego przekazu jak anielskielalki z bezpłciowym kroczem. A wnuczek i tak nie dostatnie plastikowego dzidziusia z malutkim siusiakiem, bo zabawka przeznaczona jest dla dzieci powyżej drugiego roku życia.

Iza Desperak

Korekta: Szpro

Powyborczo i parytetowo

Powyborczy wtorek. Rozmowa ze studentami (studentki znacząco milczą). Pytam o równość kobiet i mężczyzn. „A, to zależy, biologicznie się różnimy” – pada odpowiedź. Doprecyzowuję więc pytanie: co z równymi prawami? „Ależ oczywiście” odpowiadają studenci. Pytam więc o parytet. Tym razem są przeciw, choć z dalszej rozmowy wynika, że są przeciw kwotom. Gdy mówię, że w Polsce obowiązują kwoty na listach wyborczych, są zszokowani.

Nie pytam o argumenty przeciwko parytetom i kwotom. Ledwie parę lat temu zbierając podpisy za obywatelskim projektem ustawy o parytecie, zamienionej potem przez parlament w ustawę kwotową, nasłuchałam się dosyć. To wbrew naturze i demokracji, to obraża kobiety, nie chcę by promowano kobiety za płeć a nie kwalifikacje – oto najczęstsze argumenty przeciw, często powtarzane przez same kobiety.

Wyborcza niedziela. Frustracja tych, co się starali zagłosować, tych, co nie mieli na kogo i wyniki pierwszych sondaży, też dość frustrujące. Nie wiemy jeszcze, że nawali system zliczający głosy. Po mało wyborczym, choć politycznie doniosłym wydarzeniu, w jakim uczestniczę w gronie doborowych towarzyszek i towarzyszy, siedzimy w jednym z lokali i gadamy. O wyborach i nie tylko.

W gronie kilkunastu dość zaangażowanych mieszkanek i mieszkańców Łodzi dzielimy się frustracjami. I nagle – Bum! w tym niewielkim gronie aż dwóch mężczyzn dzieli się specyficzną strategią wyborczą. Gdy nie mają na kogo głosować, wybierają najmniej „bolesną” listę i głosują na pierwszą kobietę na niej, także gdy jest na drugim lub dalszym miejscu. Bo suwak wciąż jest nieobowiązkowy i czasem na pierwszym czy drugim miejscu nie ma kobiety. Nie szkodzi, głosują na tę, która jest na miejscu trzecim albo czwartym.

Jestem pod wrażeniem. Gdy zbierałam podpisy za ustawą parytetową, nie spodziewałam się aż takich efektów. Chyba sami twórcy i twórczynie tego projektu nie sądzili, że znajdą się wyborcy, którzy obierając strategię głosowania na najmniejsze zło, posługiwać się będą jednocześnie kryterium płci. Wyborcy, a nie wyborczynie, tak było przynajmniej w przypadku moich rozmówców.

Czy ich głosy przekładają się na wybór tych właśnie kandydatek – nie wiem, dopiero co opublikowano oficjalne wyniki wyborów, trudno tez ocenić jak taka mniejszościowa strategia przekłada się na wyniki kandydatek. Ale jeśli takich wyborców (i wyborczyń) jest więcej, to ich głosy wpływają na końcowy wynik. Jeśli będzie ich więcej – będzie więcej wybranych kobiet i zobaczymy, czy stworzą obiecaną masę krytyczną. W każdym razie strategia wyborcza godna rekomendacji.

Głupio mi, ze sama na to nie wpadłam i swoją wyborczą ekspresję ograniczyłam do oddania głosów nieważnych. W następnych wyborach będę miała więcej opcji i obiecuję je rozważyć.