Cesarka czy aborcja? Żadna różnica, to oni decydują

Jesień 2013. Protestujemy przeciwko zaostrzeniu ustawy „antyaborcyjnej” i pomysłowi, by skreślić z niej wyjątek zezwalający na aborcję ciężko uszkodzonych płodów. Uff, udało się, nie zaostrzyli. Lato 2014 – deklaracja wiary lekarzy, sprawa Chazana, klauzula sumienia nauczycieli i nauczycielek, pomysł, by komornicy/czki też przyrzekali/kały „tak mi dopomóż Bóg” i propozycja, by za pokazanie dziecku prezerwatywy karać więzieniem – oburzamy się, mobilizujemy, lajkujemy i udostępniamy. Czasem nam coś umknie i tylko wnikliwa Monika Płatek wrzuci informację o przedefiniowaniu płodu w dziecko poczęte w nowelizacji kodeksu. No to też udostępnimy. I podpiszemy petycję przeciwko klerykalizacji polityki, nawet wybierzemy się na „Golgota Piknik”, bo trzeba. I pójdziemy na ślub kościelny, gdy znajomi zaproszą.

Na początku lat 90. nikomu nie przychodziło do głowy kwestionować prawa do aborcji w przypadku uszkodzenia płodu czy zagrożenia zdrowia matki. Nawet Chazan na początku lat dwutysięcznych obwieszczał z dumą, że w jego klinice nie wykonuje się przerwań ciąży ze względu na stan zdrowia matki lub powstałych wyniku gwałtu – z czego można za Ewą Siedlecką wysnuć wniosek, że wtedy jeszcze nawet tam przerywano ciąże takie jak ta, o której ostatnio było tak głośno.

Skrajne pomysły, jak bezwyjątkowy zakaz czy projekt karania kobiet, były raczej wypuszczane jak balony próbne, by mniej na pozór opętane, ale radykalne restrykcje, wydawały się mniejszym złem. Mam wrażenie, że owe skrajne pomysły, jak dziś projekt karania za edukację seksualną, służyły raczej odwróceniu uwagi – protestując przeciwko najbardziej skrajnym projektom, przegapialiśmy i przegapiałyśmy te nieco mniej skrajne. I wspaniale nas one demobilizują mobilizując pozornie – okopujemy się bowiem na pozycjach, na które to oni nas zapędzili/ły. Bronimy prawa do aborcji, gdy płód nie ma czaszki, kobieta jest dziewczynką lub chodzi o ewidentny gwałt. Nie starcza nam siły i wyobraźni, by bronić prawa do aborcji w ogóle, jako prawa kobiety do wyboru.

Czy rodzącej kobiecie rzeczywiście odmówiono znieczulenia i cesarki powołując się na klauzulę sumienia – zapytał Internet parę dni temu. Nie wiem, ale nie zdziwiłoby mnie to, tak jak klauzula sumienia nie zabrania dziś mówić rodzącym, że „jak rozstawiałaś nogi, to teraz cierp”. Tak jak wysłuchiwać tego musiały kobiety rodzące w budynkach oznaczonych orłem bez korony, muszą te, które rodzą już w placówkach oznaczonych jako „przyjazne matce i dziecku”, jak choćby w placówkach kierowanych przez Chazana.

To wtedy, u początku transformacji, przegrałyśmy i przegraliśmy wojnę o język, przerwanie ciąży zamieniając na aborcję, płód na dziecko poczęte i skreślając z języka kobietę. Małgorzata Szpakowska analizując listy do czasopism kobiecych już z początku lat 90., zauważa, że nawet jeśli ich autorki wypowiadają się „za”, to nie za prawem do dokonania wyboru przez kobietę, ale raczej za katalogiem najbardziej drastycznych wyjątków od normy, jaką ma być uniwersalne zło przerwania ciąży, żądając litości dla kobiet w szczególnie trudnej sytuacji, ale nie uniwersalnego prawa do wyboru kobiety. I w 2014 roku wciąż żądamy litości, a nie prawa do wyboru.

Być może jesteśmy w tym samym punkcie, co ruch na rzecz planowania macierzyństwa na początku poprzedniego wieku. Zrodził się on ze współczucia z tymi, które rodziły w najtrudniejszych warunkach; i rodziły, bo nie znały sposobów kontrolowania płodności. Współczuły zaś te, które ze względu na swoją bardziej uprzywilejowaną pozycją miały wiedzę, jak niechcianej ciąży unikać. I chciały pomóc tym, dla których jedynym środkiem kontroli urodzin były aborcje. Dziś ruch na rzecz prawa do aborcji czerpie z tych tradycji, lecz dziedziczy też ową miłosierną retorykę, cytuje nieustannie Żeleńskiego, lecz nie wypracował w Polsce nowego teoretycznego zaplecza.

Aborcja na życzenie? Nie ma problemu, gdy masz znajomego lekarza czy znajomą lekarkę, mieszkasz w dużym mieście i masz pieniądze. Cesarka na życzenie – proszę bardzo, w prywatnym szpitalu gdzie nie kontroluje NFZ lub obok ubezpieczenia, w publicznym szpitalu, gdy masz swojego lekarza/lekarkę. Aborcja z ustawy – no, nawet tutaj znajomy/a lekarz/rka popilotuje przez mniej życzliwych kolegów czy koleżanki, podpowie, gdzie jechać w nocy i co powiedzieć, a także przygotuje teczkę naprawdę mocnych dokumentów. Nie masz swojego lekarza czy lekarki? Zapomnij o cesarce, zapomnij o aborcji, zapomnij o znieczuleniu i godności. Tylko lekarz/lekarka ma władzę decydowania, co dalej.

W 2011 roku podczas zbiórki podpisów za obywatelskim projektem ustawy na rzecz prawa aborcji na żądanie rozmawiałam z setkami, jeśli nie tysiącami kobiet. Większość reagowała pozytywnie i popierała pomysł zniesienia zakazu. Jednocześnie wiele tych kobiet, mówiło o potrzebie regulacji, chodziło im o to, że nie każda kobieta może mieć prawo do decydowania, że decyzja powinna być podjęta poza nią. Mężczyźni z kolei pytali: „jak to, to ona ma decydować, nie ja?” Idea prawa kobiety do wyboru nie istnieje w polskiej wyobraźni AD 2014. Być może to ostatni moment, by zacząć żądać prawa do aborcji na życzenie. Bez względu na przyczyny, dla których kobieta nie chce urodzić.

Ch**owa polityka

Sorry, ale taki mamy język. Słowo na ce-cha musi się wręcz pojawić w tytule. Tak zwana afera podsłuchowa, o której oczywiście wszyscy chcemy zapomnieć jak najwcześniej, była tylko wisienką na torcie, torcie pieczonym co najmniej od 1989 roku. Więc parę słów o słowach „powszechnie uznawanych za nieparlamentarne”, a jednak niezbędnych w parlamentarnej polityce.

10544954_10204585972877208_1384502966_n

Nie ja pierwsza zauważam – chwała tu Indze Iwasiów – że seksistowski charakter wypowiedzi nieodłączny jest od męskiego politycznego świntuszenia. To nie w 2014 roku politycy zaczęli rzucać słowami, które zazwyczaj w cytacie się wykropkowuje. Zapewne używali tych słów od zarania, a wspomnienia z okresu budowania pierwszej „Solidarności” dyskretnie pomijają ten akcent.

Wulgaryzmy w wypowiedziach nagranych przez kelnerów albo kogoś innego i publikowanych przez pewien tygodnik, to woda na młyn jego sprzedaży, każdy chętnie rzuci się na nie wykropkowane wreszcie wulgaryzmy. To, jakiemu służą celowi, gawiedzi potwierdza jedynie, że oni, politycy, mają człowieka w dupie, bez żadnego wykropkowania i ch** go wie. Pogarda, z jaką odnoszą się owe wulgaryzmy do świata rządzonych przez rządzących, jakoś przyczaja się pod kaskadą błyskotliwych sformowań, podchwyconych przez bystrych internautów. Wiecie, że wypowiedź o łódzkim lotnisku można strawestować jako „siedzenie, przyrodzenie i kamienie”?

Nagrani w 2014 czy 2013 roku nie są pionierami na tym polu. Przedtem było „Ch**je precz” w 2003 i „Tera, qurwa, my” w 1997 (w wykonaniu nieocenionego Jarosława Kaczyńskiego). A może przedtem byli mniej nagłośnieni przez media mistrzowie bon-motu? A może język TKM jest założycielskim slangiem wolnej Polski?

Leszek Miller opowiadający o tym, że ważne, jak mężczyzna kończy, spotyka się w niej z Andrzejem Lepperem duszącym się ze śmiechu, że jak to można zgwałcić prostytutkę, ha, ha, ha. Poseł poklepujący tłumaczkę spotyka się z innym przedstawicielem demokratycznej władzy, który akurat kogoś zgwałcił, a co, nie wolno, w demokratycznym kraju?

Politycy z jednej i drugiej strony prześcigają się, kto z nich ma dłuższego. I nie dotyczy to chłopackich przechwałek po pijaku, ani skrajnych politycznych marginesów. To jest standard politycznego dyskursu. W którym nie ma kobiet, bo my, sorry Winnetou, nie możemy wystąpić w konkursie na najdłuższego. I to właśnie wyłania się z podsłuchiwanej afery, ale jakoś nie chce się tego zauważyć jej komentatorom, bo komentatorki dość mocno zauważyły o co tu, kurna, chodzi.

Niektóre kobiety próbują z politykami rywalizować językiem, inne – prawdziwie męską postawą. Jeszcze inne próbują zbudować alternatywę dla „męskich” walorów fotografując się – a to przy basenie, a to w upojnym tańcu, a to z cycem na wierzchu. Ale świat polskiej polityki jest dla nich niedostępny – bo wszystkie mają definicyjnie najkrótszego, bo ich penis liczy 0 centymetrów, 0 milimetrów, a ich łechtaczka nie ma nic do rzeczy w męskim wyścigu. Co najwyżej liczą się kobiece macice, a raczej ich zawartość – czy w zdeterminowanej męską anatomią może byś miejsce na prawo kobiet do wyboru? Przecież to te wydłużające się jak nos Pinokia narządy decydują o zawartości owych macic i to właśnie stało się w 1993 roku, gdy zakazano aborcji, a zwieńczeniem tego spektaklu jest triumf Chazana i jemu podobnych.

Jak atrybutem posła do pierwszego sejmu była szabelka, tak dziś do polityki wstępem jest penis, koniecznie obnażany w dyskursie publicznym, nie bójmy się tego procesu, to penis i dyskurs i jego walory wszerz i wzdłuż czyni jego właściciela politycznym bytem. Nie dziwi więc akcja Partii Kobiet namawiająca do symbolicznego przyczepienia sobie ptaszka. Koleżanki nie wykazały się jednak polityczną odwagą – ptaszek to tylko ptaszek, polityczna ambicja nie może cofnąć się przed słowem na cztery litery. A kobiety jak wiadomo mogą se co najwyżej doprawić ptaszka. Tyle o polityce, drodzy państwo.