Pierwszego maja z hukiem obchodziliśmy nasze dziesięciolecie w Unii. Media już od kilku dni pękały od propagandy sukcesu, entuzjazmu i opowieści o tym, jak nam się pięknie wszystkim zrobiło. Tego samego dnia około miliona osób obchodziło inną rocznicę – dziesiątą rocznicę likwidacji funduszu alimentacyjnego. Naszego głosu nie było słychać, tak jak nie było go słychać wtedy.
Dla około 470 tysięcy rodzin 1 maja 2004 roku oznaczał koniec wypłacania alimentów przez Fundusz Alimentacyjny ZUS – było to więc około miliona samotnych rodziców, głównie matek i ich dzieci. Dzieci te mają dziś lat kilkanaście, część jest już dorosła. Obok tego pierwszomajowego miliona, który dziesięć lat temu raczej nie wiwatował, milczymy o kolejnych setkach tysięcy, którym tego dnia było już i tak wszystko jedno – świadczenia z funduszu straciły wcześniej lub nigdy ich nie uzyskały. Bo zanim zlikwidowano Fundusz, najpierw ograniczono jego zasięg do spełniających minimalne kryterium dochodowe, które udokumentować jest szalenie trudno.
Samotne matki nie stworzyły wtedy ruchu Oburzonych, bo musiały zadbać o pieniądze na przeżycie następnego miesiąca z okrojonym budżetem domowym, i następnego, i kolejnych. Powstał jednak, mimo trudności, ruch na rzecz przywrócenia Funduszu, nazywany niekiedy ruchem alimenciar. Alimenciara nie wszystkim odpowiada, przewrotne odwrócenie stereotypu pani X., matki trojga dzieci, zawodowej wyłudzaczki zasiłków nie było nam niezbędne. Niezbędne były nam pieniądze dla naszych dzieci; uważałyśmy, że ich ojcowie powinni spłacać swe zobowiązania podjęte w momencie ich poczęcia. A skoro oni tego nie robią, uważałyśmy, że system prawny gwarantujący naszym dzieciom prawo do alimentacji, powinien ich do tego zmobilizować. A w międzyczasie zadbać o kredytowanie niesolidnych dłużników właśnie przez Fundusz. Sądy rodzinne rzeczywiście orzekały, że ojcowie mają zobowiązania, potwierdzając to wyrokiem wydanym w imieniu naszej Rzeczpospolitej.
A my i nasze dzieci odkrywałyśmy, że taki papierek z orłem bez korony i pieczęcią klauzuli natychmiastowej wykonalności, których uzyskanie zajęło nam miesiące, jeśli nie lata, jest bezwartościowym świstkiem. W rynkowej Polsce, wchodzącej właśnie do Unii, czyli towarzystwa demokratycznych państw prawa, dłużnik alimentacyjny stawał się świętą krową, a komornicy woleli ścigać niesolidnych kupujących na raty, niespłacających rachunków telefonicznych i emerytki.
Jeszcze przed owym pierwszym maja kombinowałam, jak tu przeżyć bez alimentów z Funduszu. W jednym roku mając dwa etaty spełniałam jeszcze kryterium dochodowe, w następnym już nie. Dwa etaty to żadna rozkosz, nie tylko dla matki samodzielnie utrzymującej dziecko, ale zrezygnować z jednego z nich w styczniu i przeżycie następnych 12 miesięcy, by zmieścić się po roku pod progiem, było niewykonalne – nawet jeśli nie płaciłabym przez rok czynszu, musiałam płacić za prąd, gaz, a także dentystę i leki dla dziecka, a także bilety tramwajowe i masę innych niezbędnych do przeżycia rzeczy, na które z jednej nauczycielskiej pensji nijak dwu osobom nie wystarczało. No cóż, jak widać, jakoś przeżyłam i ja, i moje dziecko, bez tych kilkuset złotych.
Dziesięć lat później – już w Unii – poznałam Martę. Też kombinowała, jakby tu zmieścić się w kryterium dochodowym, mimo że miała tylko jedną pracę, i przekraczała ową magiczną linię o kilkadziesiąt złotych w skali roku. Minęło parę lat, Marta i jej syn jakoś żyją, bez tych kilkuset złotych miesięcznie. To jest przepraszam, po kilku latach dostawania co miesiąc zero złotych Marta z synem dostaje stówkę. Nie dostaje za to ani grosza Anna, z której synem bawiła się kiedyś moja córka i która ma już trójkę dzieci. No i zero alimentów, ale syn już dorósł i się usamodzielnił, więc problem dotyczy tylko dwójki. Gdy opowiadała, jak to będzie, kiedy wreszcie dostanie alimenty, o które się starała od miesięcy, ostudziłam jej entuzjazm brutalnie, mówiąc „zapomnij, alimenty nie istnieją”. Było to niemiłe doświadczenie, ale pomogło jej się przygotować do odkrycia, że to ja miałam rację.
Następnym naszym odkryciem było, że komornik owszem działa, ale tylko w jedną stronę. Do mnie przyszedł gdzieś w 2006, likwidowany Fundusz trzeba było rozliczyć, okazało się, że dostałam o jedną wypłatę za dużo. Oddać trzeba było jakoś 160 procent, wraz z kosztami i odsetkami i jak co miesiąc nie miałam nadwyżki kilkuset złotych. Grzecznie poprosiłam o odsiedzenie, tak jak w przypadku mandatu, co się okazało niemożliwe. Koleżanka miała mniej grzecznie – księgowa wparowała do niej na zajęcia ze studentami, wywołała na korytarz, żeby nie robić jej wstydu, ale i tak wstyd był. Tak, to my wychowujemy same dzieci, to ich ojcowie nie płacą ani grosza na ich utrzymanie, ale komornik puka do NAS. Bo mamy meldunek i etat. To wystarczy.
Wejście do Unii czy reaktywacja funduszu alimentacyjnego niczego nie zmieniły. Do Marty też zapukał komornik. Ojciec jej dziecka nie płacił wprawdzie zasądzonych alimentów, ale udało mu się nie tylko uzyskać obniżenie zasądzonej kwoty, ale i wyrok uprawniający go do zwrotu – przez Martę, z jej budżetu domowego, z którego utrzymuje ich wspólnego syna – pieniędzy z podziału niegdyś wspólnego majątku. Tak, w państwie prawa, choć facet przez lat dziesięć nie zapłacił ani złotówki alimentów, to nie pozbawia go prawa do roszczenia majątkowego. Przecież syn nie żyje w niedostatku, jak wiadomo, matka zęby w ścianę wbije, a dziecku da. Komornik, który przez lata nie mógł zdobyć ani złotówki dla syna, pokombinował, pokombinował i znalazł złotówki dla ojca. Wprawdzie Marta ma umowę o prace i nie można zająć jej całej wypłaty, ale ma też samochód – i ten komornik zajął, mimo że jego wartość przekraczała skromną kwotę, jakiej domagał się ojciec. Budżet Marty zmniejszył się o koszty biletów tramwajowych. Czy ojciec pieniędzy uzyskanych od komornika z zajęcia samochodu spłacił zaległe alimenty? Nie, bo jest bezdomny i bez środków do życia. A poza tym to był inny komornik.
Anna alimentów też nie zobaczy. Bo komornik nie potrafi ich ściągnąć. Ale za to do końca życia spłacać będzie mężowski dług z czasów, gdy stanowili wspólnotę majątkową, bo takie jest prawo. A poza tym ściąga go inny komornik.
Iza, Marta, Anna i nasze dzieci to ułamek bezimiennych ofiar powszechnego społecznego przyzwolenia na zwalenie całości odpowiedzialności na tę, która urodziła. Która niestety jakoś wyznacza logikę sądów i komorników. Gdy opowiadamy nasze historie najpierw nikt nam nie wierzy. Gdy pokazujemy, jak Marta, segregatory pism do wszelkich instytucji ich rzeczników słyszymy – jak Marta – że nie znamy się na prawie, mamy złych prawników i w ogóle to nasz wybór był, bo to zły mężczyzna był, a przecież nie oddamy dziecka do domu dziecka? Gdy organizujemy na lokalnym Kongresie Kobietę sesję pod tytułem „chłopaki nie płacą” ktoś, w dobrej wierze zapewne, zaprasza do wywiadu o tym, kto za kogo płaci (lub nie) w restauracji czy w klubie.
Czy w pierwszomajową rocznicę czy kiedy indziej – nie usłyszycie naszego głosu. Wtedy, 10 lat temu, trochę pochylił się nam nad nami PiS, a Samoobrona podstawiła autokar. Wczoraj w „Wysokich Obcasach” Agnieszka Graff pisze, że „przegapiłyśmy macierzyństwo”. Albo że to feminizm przegapił macierzyństwo? No cóż, my zostałyśmy podwójnie przegapione, wraz z naszym macierzyństwem, i codzienną walką nie o podział obowiązków domowych, ale o przekonanie naszych dzieci, że nie są gorsze od innych. Nie walkę o bułkę na śniadanie, nie o pieniądze na zieloną szkołę, nie o to byśmy też znalazły czas na udział w przedszkolnym popisie czy rozdaniu świadectw. I myślę, że myśmy, mimo odchowania tych naszych dzieci, tę walkę przegrały.